Nie wierzę w pecha, w złe znaki ani w przesądy.
Ale co myśleć, kiedy zdarza się seria niefortunnych zdarzeń?

Jestem mistrzynią robienia sobie krzywdy.

Nie pisałam Wam o tym w faktach o mnie, ale to święta prawda. Na co dzień udaje mi się kochać siebie. Traktuję się z czułością i uważnością. Masuję, nakładam serum witaminowe i jedwabistą oliwkę, a na to  jedwabną bluzkę czy kaszmirowe rękawiczki. Cyzeluję rozpieszczanie.

Po czym nagle coś się zmienia, w jednej chwili tracę koordynację ruchową i staję się amebą, przelewającą się przez krawędzie samej siebie. Na moment przestaję wiedzieć, gdzie się kończę i jak się poruszać w gąszczu mebli, ścian i chodników.

W lecie noszę długie spódnice, żeby zakryć siniaki.

Regularnie wpadam na meble, których układ znam od lat. Łóżko, zmywarka, komoda, fotel podstawiają mi nogę i odciskają kolorowe pieczątki na mojej skórze. Na udzie mam bliznę od bliskiego spotkania z żeliwnym grzejnikiem.

Prawie wszystkie kontuzje i awarie wymagające pomocy lekarskiej zaliczyłam przez nieuwagę. Skręcona kostka? Wysiadałam z autobusu. Lekkie zgrubienie na kości piszczelowej? Uderzyłam o krawędź brodzika, wychodząc spod prysznica. Rwa kulszowa? Z entuzjazmem rzuciłam się podnosić choineczkę w doniczce, która okazała się ważyć więcej niż przypuszczałam.


Dziś prawie złamałam palec. U stopy.
Potykając się o krzesełko dziecięce.

Niech żyją zgrabni.