Po wpisie o marcowych potknięciach wracam z aktualizacją i listą tego, co kupiłam od kwietnia do czerwca.
Pisanie o niekupowaniu bywa trudne jak trzaskanie obrotowymi drzwiami. Niby się da, ale jednak trochę bez sensu. Głównie z tego powodu miałam przerwę w tych wpisach od marca, bo właściwie co tu pisać – cześć, znowu nic nie kupiłam?
Samo niekupowanie stało się dla mnie zaskakująco łatwe. Jak pisałam w lutym, szukam dopaminy w innych miejscach. Dzięki temu mam znacznie mniejsze parcie na „kupienie sobie czegoś”. Dodatkowo stosuję kilka strategii, które zmniejszają chęć na impulsywne zakupy.
Strategie na m(nie)jkupowanie
- Odkładanie w czasie – wyznaczyłam sobie dzień tygodnia, w którym robię zakupy online chciejstw, które mi się zebrały przez cały tydzień. To te wszystkie „koleżanka mi podesłała”, „o, reklama, ale w sumie fajne”, „ciekawe, co mają w nowej kolekcji tego sklepu”, „wow, ta dziewczyna w serialu ma taką samą spódnicę jak moja, jak ona super wygląda z pudroworóżowym body”. Jak mi te rzeczy powiszą w zakładkach przez kilka dni, to początkowy entuzjazm znacznie słabnie, i często w ogóle nie dochodzi do zakupu.
- One in, one out – jak już pisałam, stosuję metodę 333 (33 ubrania na 3 miesiące), i nadal mam w czym wybierać, więc można przyjąć, że mam wystarczająco ciuchów, nawet z lekką górką. Lubię, kiedy każda rzecz ma swój własny wieszak, toteż ogranicza mnie także długość drążka i pojemność szuflad na rzeczy niewiszące. Zazwyczaj, kiedy najdzie mnie myśl typu „a może bym sobie kupiła taką bluzkę? a może by tak zacząć nosić spodnie w paski? ale byłoby fajnie mieć taką białą maxi sukienkę z falbankami”, idę do szafy i po prostu szukam czegoś, co może wylecieć, żeby zrobić miejsce ewentualnemu nowemu zakupowi. Ta strategia ułatwia też odróżnienie realnych potrzeb („mam jedne pasujące dżinsy, które ledwo się trzymają”) od zachcianek („mam siedemnaście par dżinsów, ale w tym nietypowym odcieniu niebieskiego jeszcze żadnej”).
- Detoks cyfrowy – wypisałam się z newsletterów, założyłam na telefonie limity na Instagram i FB, żeby bezmyślnie nie scrollować, odinstalowałam większość aplikacji sklepów internetowych – a te, które zostały, mają wyłączone powiadomienia. Żyję w słodkiej nieświadomości tego, kiedy zaczynają się wyprzedaże, co mają w nowych kolekcjach sieciówki i co jest hitem na ulicach.
Niespodziewana korzyść poboczna
Z detoksu cyfrowego wynikła też jeszcze jedna świetna rzecz, chociaż wcale tego nie planowałam i nawet nie oczekiwałam. Chociaż nigdy nie korzystałam bardzo intensywnie z social mediów, to jednak mój timer nieubłaganie wyliczał mi 5-6 godzin dziennie spędzonych na IG i FB. Nie codziennie… ale bardzo często. Zaczęłam stopniowo zmniejszać ten czas i w tym momencie doszłam do 30 minut dziennie – bywa, że nawet tego nie wykorzystuję. Odkąd wdrożyłam te zmiany, mniej się rozpraszam i dużo łatwiej jest mi się skupić np. na dłuższym czytaniu. Zaobserwowałam też znaczącą poprawę w poczuciu wewnętrznego ogarnięcia (dawniej często towarzyszyło mi przekonanie, że o czymś ważnym zapomniałam albo że zawalam, bo czegoś nie dopilnowałam) i mniejsze przytłoczenie matczynym mental load (social media są koszmarne, jeśli chodzi o przypominanie rodzicom, a zwłaszcza matkom, ilu rzeczy nie dopilnowali i jak bardzo zaszkodziło to ich dzieciom). Wreszcie, czuję się dużo mniej przestymulowana na co dzień. Same plusy.
A wracając do ubrań…
Ostatnio z powodzeniem przeorganizowałam szafę z wiosennej na letnią, wybrałam 33 rzeczy i mimo że obecnie przebieram się po 3 razy dziennie, bo w Londynie jest fala upałów, to nadal mam w czym chodzić. Przez minione 3 miesiące kupiłam 5 rzeczy:
- koszulę w paski
- luźne spodnie z wiskozy
- małą torebkę
- zestaw majtek bambusowych
- skarpety z wełny merino
Koszula i spodnie były zakupami z drugiej ręki. W kwietniu odkryłam dziurę w mojej jasnej letniej koszuli i uznałam, że zastąpię ją czymś nowym. W czerwcu moje 9-letnie wiskozowe spodnie, kupione dosłownie na 3 dni przed porodem, zbiegły się w praniu. Nie mam pojęcia, jak do tego doszło i co było przyczyną, bezskutecznie próbowałam przywrócić im poprzednią długość, ale na szczęście udało mi się znaleźć takie same (normalnej długości) na Vinted.
Małą jasną torebkę wypatrzyłam w jednej z sieciówek, przypomina mi model jednej z polskich firm, który szalenie mi się podoba. Ale w Polsce będę dopiero pod koniec lata, więc nabyłam tymczasowo biedawersję i jestem z niej bardzo zadowolona. Majtki wiadomo, czasem trzeba – te były z nogawkami, żeby się uda nie ocierały. A wełniane skarpety wzięłam na wielkanocny rejs barką i to był strzał w dziesiątkę, stopy mi nie zmarzły wcale.
Oprócz tego dokonałam dzikich ilości zakupów dla Ono, wskazujących, że mam nie dziecko, a coś w rodzaju skrzyżowania stonogi z ośmiornicą. To dziwne stworzenie zaliczyło w maju pierwszą w życiu szkolną wycieczkę z nocowaniem, więc zakupy były niezbędne, jednak szczegóły pominę. Jeśli masz dzieci, to pewnie wiesz, o czym mówię, a jeśli nie masz, to prawdopodobnie Cię to znudzi. Z przyjemnością odnotowuję jednak, że prawie wszystkie rzeczy były z drugiej ręki. Moje dziecko tak przywykło, że nowe ciuchy przychodzą do domu zapakowane w kopertę z odzysku, że kiedy zdarzyło nam się odwiedzić sklep stacjonarny, z zachwytem wybierało rzeczy z półki i z entuzjazmem je mierzyło, i zadowoliło się 2 najlepiej leżącymi rzeczami, które rzeczywiście uzupełniły braki w szafie. O takie coś walczyłam.
Lipiec slow fashion
To mój plan na lipiec, kiedy jeszcze nie jestem w trybie wakacyjnym, a standardowo pracowo-szkolnym. Chcę bardziej docenić to, jak zrównoważona staje się moja szafa, kiedy dominują w niej ubrania kupione jakiś czas temu, z małych marek lub z drugiej ręki, z naturalnych materiałów, dobrej jakości. I jak łatwo jest się ubrać, kiedy nie muszę przekopywać się przez tony rzeczy. Będę wrzucać ubraniowe podsumowania tygodnia na moje social media w każdą niedzielę lipca – także po to, żeby znormalizować chodzenie w „starych” ubraniach i „ciągle w tym samym” (wbrew pozorom, 33 rzeczy na 3 miesiące to wcale nie jest tak mało!).
Zdjęcie główne: Karina Tess | Unsplash
Reply