Luty to najgorszy miesiąc. Taki listopad, tylko zimniejszy i bez perspektywy świąt już niedługo. Minęła już ekscytacja nowym rokiem, a do wiosny – tej realnej, nie kalendarzowej czy astronomicznej – jest tak daleko, że równie dobrze może nigdy nie nadejść. Może by tak umilić sobie ten czas kupnem nowych ciuchów, żeby jakoś urozmaicić tę Bukę, w którą codziennie się przeobrażam?
Miło, milej… zakupy
O powyższych rozterkach i tęsknotach bardzo dobrze wiedzą marketingowcy. Przez calutkie 4 tygodnie minionego miesiąca na każdym kroku widziałam wyprzedaże i nowe kolekcje, i hasła typu: odśwież szafę na wiosnę, kup cośtam, a twój styl rozkwitnie. Sama bym pisała takie rzeczy, gdybym miała inną pracę. I kupowała, gdybym miała inne postanowienia na ten rok. Pozostało inaczej umilić sobie ten miesiąc.
Dlaczego luty jest najkrótszy?
To pytanie zadało mi ostatnio Ono. Odpowiedziałam, że dzięki temu łatwiej go przetrwać. Ale to nie jest prawda. Po prostu w kalendarzu juliańskim, używanym przez Rzymian, rok zaczynał się od marca, więc logicznym było, że ostatni miesiąc był „ucięty”. Ten koniec roku przeznaczony był na obrzędy oczyszczające, zwane februa. Poszłam za przykładem starożytnych i też trochę pooczyszczałam przestrzeń życiową. W ich oczach pewnie byłam mało skuteczna, nie składając przy tym zwierząt w ofierze, tylko wynosząc ubrania do sklepu charytatywnego i sprzedając je na Vinted. Ale mnie wystarczyło i dało potrzebną porcyjkę przyjemności.
Kreatywność mode on
Z pomocą przyszedł też wszechświat w postaci dwóch moich koleżanek. Jedna pokazała mi aplikację, która pomaga w lepszym wykorzystaniu zawartości szafy. Wystarczy skatalogować posiadane ubrania oraz dodatki i można tworzyć zestawienia na ekranie telefonu, bez fizycznego układania ciuchów. Poświęciłam kilka godzin na zdjęcia, a później już mogłam się radośnie bawić, przypominając sobie dzieciństwo i papierowe laleczki do ubierania wycinane z czasopisma „Miś”. Aplikacja ma też możliwość dodawania outfitów do kalendarza, dzięki czemu zlicza, ile razy miało się na sobie daną rzecz (oraz: wyświetla, które rzeczy leżą nienoszone). Dla prawdziwie dociekliwych – można nawet podać datę zakupu i cenę, i wyliczy wtedy, ile wyszło za jedno założenie.
W świątyni shoppingu
Drugą przyjemnością była wizyta w domu towarowym Selfridges, który działa w Anglii od ponad 100 lat (odrobinkę tylko krócej niż Harrods) i jest – jak głosi strona – czymś więcej niż sklepem. Szerszej publiczności to „coś więcej” może być znane pod postacią Rowana Atkinsona w słynnej scenie pakowania biżuterii w filmie „Love Actually”. Ja poszłam wybrać szminkę dla koleżanki, która wolała w kwestii wyboru koloru zaufać moim oczom niż monitorowi komputera. Z reguły uznaję wyprawy do centralnego Londynu za coś w rodzaju odpowiednika wycieczki do piekła – ale spędziłam ten dzień przyjemnie. Nie było tłumów, obsługa okazała się arcypomocna i przemiła, a wnętrza Selfridges cieszyły oko. Obmacałam sobie nawet kilka torebek, które wydawały się ładne, i utwierdziłam w przekonaniu, że luksus spod znaku Diora czy Prady to zdecydowanie nie moja bajka i nie moje aspiracje.
Czekając na Alleluja
Tego dnia byłam też w kilku sklepach z ubraniami i nawet wzięłam parę rzeczy do przymierzalni. Przydałyby mi się ciemne dżinsy oraz ciemny, prosty tshirt i uznałam, że jeśli mam kupić w tym roku jakiekolwiek ubranie, to musi być coś, na czego widok usłyszę w głowie „alleluja”, i to Haendla, a nie Leonarda Cohena (sorki, bardzie, ale wiesz, jak jest). Tymczasem wszystkie mierzone spodnie były za krótkie albo dziwnie luźne, albo niemile obciskające. Koszulki z kolei to prześwitywały, to ściskały szyję. Słowem, nic mi się nie podobało na tyle, żeby złamać moje postanowienie. Mam jednak świadomość, że gdyby nie twarde powiedzenie sobie „nie kupuję ubrań”, to niewykluczone, że któraś z tych nieidealnych rzeczy wróciłaby ze mną do domu.
czerwone wino czy wątróbka
W lutym dałam się też skusić reklamom i kupiłam online torebkę, która na zdjęciu miała idealny kolor: bordowy, ale bez nut brązu czy fioletu. Po prostu ciemna, mocna czerwień. Zakup okazał się bardzo pechowy: najpierw paczkę dostarczono pod zły adres i przez 3 dni próbowano ją zlokalizować, odsyłając mnie z firmy kurierskiej do sklepu i z powrotem do firmy kurierskiej. W końcu zwrócili pieniądze, ale byłam zdeterminowana i złożyłam zamówienie ponownie, z odbiorem w sklepie. Ostatecznie 10 minut po odbiorze zamówienia biegłam z powrotem, żeby zrobić zwrot, bo kolor był wątróbkowy, a rączki zdecydowanie za cienkie i za krótkie jak na tak dużą torebkę.
Toteż na liczniku w tym miesiącu mam:
- 2 koszulki termiczne (bielizna, planowane)
- parę kolczyków (z drugiej ręki – już takie miałam, ale jeden zgubiłam, znalazłam takie same na Vinted)
- nauszniki (zamiennik – moje uległy wypadkowi w szkole Ono)
Kupiłam też dziecku trochę ubrań – choć mam nadzieję, że ten proces już powoli się kończy, teraz na liście są tylko buty na wiosnę i lato. Kryzys zaliczyłam raz, kiedy Google Photos wyskoczyło mi z moim archiwalnym zdjęciem w szmizjerce w czerwone paseczki. Uwielbiałam ją kiedyś, ale oddałam trochę niższej koleżance, bo u mnie talia wypadała nieco za wysoko. Mój telefon był jednak sprytny i po wyświetleniu mi wspomnienia sprzed 7 lat zaproponował kupno koszuli w podobny wzorek, z jakiegoś sklepu z wyższej półki, gdzie takie rzeczy kosztują trzycyfrowo. Przeczekuję. Może mi minie. A może wszechświat postawi przede mną jakąś koleżankę, która akurat takiej koszuli będzie chciała się pozbyć.
Nigdy nic nie wiadomo.
Reply