Dokładnie dwa lata temu byłam w dołku po anulowaniu lotu do Polski. Odwołaliśmy wtedy wyjazd, na którym mieliśmy całą rodziną świętować urodziny mojej mamy – takie uroczyste obchody zdarzają nam się raz na dekadę. Myśleliśmy wtedy, że wystarczy kilka tygodni i sytuacja będzie opanowana. Ponad sto tygodni później nadal w tym tkwimy…
Jednym z częstych błędów stylistycznych jest mylenie określeń „przez” i „dzięki”. Złe rzeczy dzieją się przez coś – dobre zdarzają się dzięki czemuś. W moim życiu przez pandemię zdarzyło się trochę niefajnych rzeczy, jednak ku mojemu zaskoczeniu, mogę spokojnie zrobić listę dziękczynną.
Przez te 2 lata (piszę ten tekst w drugą rocznicę wprowadzenia lockdownu w Wielkiej Brytanii) przeszliśmy chyba przez wszystkie etapy żałoby po dawnej rzeczywistości. Choć niektórzy wciąż są w zaprzeczeniu, to jednak, patrząc po sobie i otoczeniu, widzę głównie akceptację. Dostrzegam tu analogię do obostrzeń wprowadzonych po zamachach 11 września. Pamiętasz jeszcze, jak to jest lecieć samolotem z pełną butelką wody i pełnowymiarowym żelem pod prysznic? Ja też nie, a rok temu minęło przecież 20 lat od zmiany, która miała być tymczasowa. Podobnie jest z nawykami wykształconymi podczas fazy „stay at home”: dezynfekcja rąk, maska w komunikacji miejskiej i dystans. Dystans, bo wszyscy zginiemy.
Dzięki pandemii nie osiągnęłam niczego
Znam osoby, które przez te dwa lata zrealizowały naprawdę duże rzeczy: zmiana pracy, wybudowanie domu, emigracja, urządzenie mieszkania, rozkręcenie własnego biznesu, napisanie książki, forma życia, wymarzona rodzina, nowe umiejętności… Niektórzy rzucili wszystko, wynieśli się z dużego miasta i zamieszkali na odludziu, gdzie uprawiają jogę i hodują truskawki. Niektórym trochę zazdroszczę. Ale to nie ja. Zaczynałam pandemię jako mieszkanka wynajmowanego mieszkania, matka jedynaka, autorka niewydanej książki dla dzieci, właścicielka jednoosobowej działalności gospodarczej. Teraz moja sytuacja wygląda właściwie tak samo, zwiększyła się liczba moich klientów oraz metraż wynajmowanego mieszkania. I czasem mam poczucie, że zostałam mocno w tyle, chociaż plany tych ludzi nie były moimi planami.
I osiągnęłam wszystko
Wbrew pozorom, wniosek z ostatniego akapitu jest pozytywny. Żaden z moich lęków z początku pandemii nie stał się rzeczywistością, a to, co chciałam zrobić, przesunęłam o trochę w czasie. Ważne, że oboje nadal mamy pracę. Wszyscy moi bliscy są zdrowi. Nasz związek przetrwał i miewa się dobrze. Nie nauczyłam się piec chleba na zakwasie, haftować artystycznie ani programować… Ale też nie umarłam samotnie pod respiratorem, co śniło mi się w marcu 2020 każdej nocy (plus na dokładkę nieznające angielskiego czteroletnie Ono w brytyjskim odpowiedniku pogotowia opiekuńczego). Bez presji założyłam sobie, że plan jest taki, żeby próbować przetrwać… i przetrwaliśmy.
Jestem wdzięczna medycynie
Zawsze byłam, a w szczególności 6 lat temu, kiedy szybka interwencja pozwoliła zapobiec potencjalnie groźnym dla Ono i mojego zdrowia komplikacjom w ciąży. Ale teraz, gdybym mogła kupić kwiaty twórcom testów i szczepionek, tobym to zrobiła. Popłakałam się z radości i ulgi, kiedy w namiocie przed szpitalem świętego Tomasza uśmiechnięty pod maską student stomatologii podał mi pierwszą dawkę. Za nic nie chciałabym wrócić do tych koszmarnych miesięcy, kiedy każde drapanie w gardle kilka dni po wizycie w sklepie budziło podejrzenia: czy to TO? Jeśli wszyscy czuliśmy się dobrze, martwiłam się, że na pewno jesteśmy chorzy bezobjawowo. Teraz mam w domu zapas testów i nie dręczy mnie niepewność. Aha, i moja tarczyca, którą stres pierwszych miesięcy rozregulował podobnie jak zrobiłby to wybuch bomby, też jest w remisji. I też dzięki medycynie.
Mam więcej czasu z mężem
Tak, początek tego wszystkiego, kiedy siedzieliśmy sobie we trójkę na głowie, próbując pracować i zachować zdrowe zmysły, był ciężki jak cholera. Albo dżuma. Jak wiele osób, przekonaliśmy się wtedy, że zadowalające wszystkich funkcjonowanie w naszej przestrzeni możliwe jest wyłącznie jeśli co najmniej jedna osoba wychodzi na większość dnia. Mimo to, uważam Jego pracę zdalną za coś, co naprawdę pozytywnie wpłynęło – i wpływa! – na naszą rodzinę. Odpadł czas na dojazdy, a przerwa na lunch nie wymaga stania w kolejce do baru lub mikrofalówki. Nie umiemy tylko pracować w jednym pokoju, bo ciągle się nawzajem odrywamy. Kto by się spodziewał, że po 20 latach bycia razem (stuknęło w zeszłym roku) jeszcze będziemy mieć ochotę ze sobą rozmawiać.
Nie chcę edukacji domowej
Znam kilka entuzjastek homeschoolingu, zarówno praktykujących, jak i jeszcze teoretyzujących (dzieci przed wiekiem szkolnym). Sama niejako dołączyłam do ich grona, kiedy się przeprowadziliśmy, bo spędziłam wtedy rok bez placówki. To jeszcze było do zniesienia, bo nikt nie sprawdzał, jak nam idzie i nie oceniał postępów. Przy większym nawale pracy włączałam Ono bajkę i dawałam miskę herbatników, nie przejmując się, że dziś prawdopodobnie nauczy się co najwyżej tego, że Marta mówi mówi mówi mówi wciąż albo że brodzik to wielka rzecz, Bing. Prawdziwa rzeźnia zaczęła się później, kiedy musiałam zostać dwujęzyczną nauczycielką własnego pięciolatka. Po tym doświadczeniu prędzej pójdę tulić olbrzymie karaluchy na castingu do Fear Factor niż będę chciała to powtórzyć. Karaluchy przynajmniej nie wpadają w histerię, kiedy nie umiem im jasno wytłumaczyć zadań arytmetycznych z dodawaniem o jeden. Uczenie innych, a w szczególności dzieci, to zajęcie kompletnie nie dla mnie. Zapisać, zapamiętać, wytatuować.
Bardziej doceniam innych ludzi i wychodzenie z domu
Jestem introwertyczką i domatorką. Wakacje, wyjazdy, wyjścia – wszystko super, ale to herbata i książka ładowały mi baterie. Teraz też ładują, tylko nie potrzebuję tego tak bardzo. Tak jakbym wciąż próbowała spożytkować jakoś te nadwyżki energii, które zgromadziłam, siedząc w domu i z nikim się nie spotykając. Każde wyjście do teatru to święto. Kawa z koleżanką wydaje się wyjątkową okazją, na którą warto założyć jedwabną sukienkę. Nawet prowadzenie small talku po angielsku, mimo że nadal mnie męczy, jest atrakcyjne, bo halo, halo, to są ludzie, nie mają masek i stoją blisko mnie. To jak pojechać do Polski i jeść małosolne od mamy, nic tego nie zastąpi.
Czy te rzeczy byłyby jasne i bez pandemii? Pewnie jakoś bym do tego doszła, okrężną drogą albo przy innej okazji. Może nie doszłabym wcale, bo nie miałabym potrzeby, i też byłoby okej. Ale pandemia się zadziała, nadal się dzieje, chociaż wszyscy wolelibyśmy, żeby jej nie było (tak jak innej okropnej rzeczy osoby na P). I doceniam to, co we mnie zmieniła.
Reply