Tak naprawdę nie mówię o Ono „niejadek”, bo uważam to za krzywdzącą etykietę, która w żaden sposób nie pomaga rozwiązać problemu. Poza tym Ono je. Chętnie i nawet duże ilości. Z tym że są to inne rzeczy niż nakazują wytyczne na temat żywienia dzieci. Czy choćby zdrowy rozsądek.

Moje dziecko nie chce jeść

O naszym problemie z wybiórczością pokarmową pisałam już parę razy i można te wpisy znaleźć w archiwum, więc dzisiaj nakreślę to w dużym skrócie: obecnie 4,5-letni osobnik, od momentu narodzin wykazywał ściśle określone preferencje w kwestii tego, co trafia do jego ust. Zero tolerancji dla smoczka, różnych butelek, łyżeczki, a z czasem produktów zielonych, mięsnych lub w panierce. Po wielu próbach akcept dostały kubeczki oraz bidon z rurką. Dieta rozszerzana metodą baby-led weaning, bo bycie karmionym nie wchodziło w grę. Około drugich urodzin dziecko jedzące raczej chętnie i próbujące większości zaproponowanych produktów – zaczęło stopniowo ograniczać sobie jadłospis do coraz krótszej listy, głównie węglowodanów. I tak to trwa do dziś.


Jaskinia Znanych Smaków

Mocne nasilenie wybredności oraz neofobii żywieniowej dopadło nas po przeprowadzce. Pozornie Ono zniosło zmianę nieźle. Jeśli chodzi o jedzenie, wycofało się chyłkiem do Jaskini Znanych Smaków, gdzie miało swoje oswojone dawno stalagmity z bagietek i stalaktyty z makaronu świderki (also known as „śrubki”). Jak tylko odważyło się wyjrzeć z tej jaskini i trochę śmielej eksplorować dostępne smaki – bam, padł na nas cień lockdownu. I wróciliśmy na start, jak w grze w Eurobiznes (nie otrzymując 400$). Kolejna zmiana oznaczała kolejny powrót do comfort foodu.


Stoliczku, nakryj się

Jednocześnie dziecię rosło i potrzebowało paliwa, więc w całym pandemicznym chaosie pracy zdalnej dwóch osób na 40m2 bez biurka czy nawet porządnego krzesła – dodatkowym aspektem stresogennym stała się jękliwa mantra „ja chcę coś do jedzeeenia”. Dalszy dialog był nieznośnie monotonny, zawierał dużą liczbę „bleee” oraz „fuuuj” i zwykle kończył się wybuchem frustracji jednej lub obu stron. Podobnie było na wyjściach. Zabierałam ze sobą plecak pełen przekąsek, te najmniej pożywne (ale, oczywiście, najbardziej lubiane) zostawiając na czarną godzinę. Ono szybko nauczyło się, że odpowiednia liczba powtórzeń „coś innego” postawi mnie pod ścianą i zmusi do sięgnięcia po zachomikowane w tajnej kieszonce opakowanie liofilizowanych truskawek, przysłanych z Polski przez życzliwe ciocie.


Sama byłam wybrednym dzieckiem i doświadczyłam kilku strategii, które dorośli uznawali wówczas za sposoby na niejadka. Z doświadczenia i z mądrych książek wiem bardzo dobrze, co nie działa:

  • przekupywanie deserem – „jak zjesz, dostaniesz coś słodkiego” – uczy zjadania większej porcji niż się potrzebuje oraz psuje relację z jedzeniem
  • nagrody za zjedzenie posiłku/niewybrzydzanie – pokazuje jedzenie jako coś, co nie jest naturalnym procesem zaspokajania jednej z podstawowych potrzeb, tylko wysiłkiem, ciężką pracą, na której tak zależy innym ludziom, że są skłonni dawać za to naklejki/złote gwiazdki/punkty/nagrody/pieniądze – prosta droga do zaburzeń odżywiania w przyszłości
  • dzielenie jedzenia na lepsze i gorsze – „mięsko zjedz, ziemniaki możesz zostawić” – w przedszkolu upychałam więc wątróbkę pod ziemniakami i nie dość, że się nie najadałam, to jeszcze uczyłam się oszukiwania oraz (niesłusznie) tego, że w obiedzie niektóre rzeczy są wartościowe, a inne służą za bezsensowny wypełniacz
  • odwracanie uwagi – udawanie, że łyżeczka to samolot, karmienie przed telewizorem, czytanie książeczek przy stole, zmuszanie podstępem do otwarcia buzi i pakowanie tam jedzenia znienacka – to błędne koło, bo nie uczy świadomego jedzenia, nie pozwala skupić się na smaku, zapachu, konsystencji posiłku, a oprócz tego rozregulowuje mechanizm odczuwania głodu/sytości
  • szantaż emocjonalny – „zjedz, bo babci będzie przykro”, „ja się tak namęczyłam, ugotowałam, a ty nie jesz”, „zjedz, bo przecież szkoda wyrzucić, tyle kosztowało”, „dziadek by zjadł, bo był na Syberii”, „musisz zjeść do końca, bo dzieci w Afryce głodują” – to jest tak złe na tylu poziomach, że nawet nie wiem, od czego zacząć
  • straszenie, kłamstwa – „jak tego nie zjesz, to zachorujesz/nie urośniesz/pójdziesz do szpitala i będą cię karmić przez rurkę” – w obliczu najwyższej obrzydliwości, jaką była zupa z kawałkami pora czy mięso z tłustymi żyłkami, ta ostatnia opcja wydawała mi się nawet kusząca!
  • branie głodem – to manipulacja i wykorzystywanie swojej władzy nad dzieckiem (nie mówię o ograniczaniu przekąsek, tylko o rzeczywistym przegłodzeniu dziecka, żeby później zaoferować mu coś, czego w normalnych warunkach by nie tknęło)
  • zmuszanie, grożenie – nakłanianie innego człowieka do jedzenia – fizyczne lub np. pod groźbą kary – jest przemocą. Koniec, kropka.

Kto ma problem z niejadkiem?

Oczywiste jest, że nie zamierzałam stosować żadnej z powyższych „metod”. Zamiast tego posłuchałam i poczytałam mądrych ludzi (na końcu wpisu jest lista), którzy na temacie niejadków zęby zjedli. Dietetyków, psychologów, pediatrów, którzy oprócz tego są rodzicami. Określiłam, z czym mam problem (ja! nie Ono – bo zakładam, że skoro dziecko rozwija się dobrze, rośnie, przybiera na wadze, jest zdrowe i nic nie wskazuje na jakiekolwiek niedobory, to znaczy, że jakimś cudem dostarcza sobie wszystkich potrzebnych składników pokarmowych; to JA chcę bez stresu gotować i siadać do stołu). A potem wdrożyłam konkretne strategie, dostosowane do naszych warunków i sytuacji.


Problem 1: „coś innego”

Rozwiązanie: lunchbox. Jedno pudełko z przegródkami, do którego włożę wszystkie przygotowane na dany posiłek produkty. Od sierpnia na każdym spacerze Ono miało do dyspozycji swój lunch w pudełku. Sytuacje jęczenia o „coś innego” mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Czasem pudełko wracało puste, czasem prawie pełne. Czasem jakiś nowy produkt doświadczał powąchania, polizania lub wzięcia do ręki. Reakcją zawsze było „nie lubię tego”, więc póki co, jeszcze nie wiem, ile trwa przekonanie kogoś, że jednak lubi coś, czego nie lubił przez całe swoje dotychczasowe życie.


Problem 2: neofobia

Dzieciom na etapie wybredności, czyli niechętnie próbującym nowych produktów, nierzadko potrzebne jest nawet kilkadziesiąt zetknięć z daną rzeczą, żeby została ona zakwalifikowana jako „znana” (a więc „bezpieczna”). Więc zapewniam te widzenia z brokułami, aranżuję bliskie spotkania z sosem pomidorowym oraz macanki dyni czy buraka. Razem gotujemy, oglądamy z bliska, przez lupę, wąchamy, macamy, porównujemy. Oglądamy filmy na YT albo czytamy książki o tym, jak coś rośnie, jak powstaje jogurt, skąd się bierze miód itp. Rozmawiamy o tym, dlaczego coś nam smakuje, a coś innego uważamy za niedobre. Trochę takie rozszerzanie diety w wersji drugiej poprawionej. W zanadrzu mam jeszcze narzędzie nazywane Detektywem Smaków (link na końcu wpisu).


Problem 3: autonomia

Ono ma dużą potrzebę samodzielności, z moich obserwacji wynika, że to wrodzona cecha. Jeśli zadaję pytanie zamknięte, w 90% przypadkach pada odpowiedź „nie”. Nawet jeśli pytam, czy spróbuje ciasta czekoladowego. Więc – tadam! – PRZESTAŁAM PYTAĆ. Stawiam jedzenie na stole („szwedzki stół”) i każdy nakłada sobie to, co chce. Jeśli Ono chce wiedzieć, co jest czym, odpowiadam krótko i nie proponuję. Czasem chce powąchać. Czasem przygląda się uważnie albo bierze do ręki. A czasem poprzestaje na nałożeniu na nasz talerz. Zero presji. Dawniej ta presja uruchamiała litanię: że bleee, tego nienawidzi, nie będzie jeść, a tak w ogóle chce frytki, jaaak to nie ma fryyyteeek – i awantura gotowa.


Problem 4: monodieta

Mało różnorodna dieta Ono narzuca duże ograniczenia w kwestii posiłków. A tych ograniczeń już mam wystarczająco dużo, i bez tego planowanie posiłków to kulinarne sudoku (On jest alergikiem, ja ze zwierząt jem tylko ryby, i to w ściśle określonych przez endokrynologa ilościach). Uznałam, że dobrze będzie zareklamować Ono zalety różnorodnej diety. Przestałam mówić, że coś jest zdrowe albo niezdrowe. Używam teraz języka korzyści, z którego korzystam też w pracy. „Makaron wypełnia twój brzuszek, daje energię do biegania i zabawy”, „w czekoladzie jest dużo magnezu, którego potrzebują twoje mięśnie”, „dzięki truskawkom rzadziej chorujesz”. W podobny sposób tłumaczę ograniczenia ilościowe słodyczy czy przekąsek: „to cała czekolada na dzisiaj, musisz mieć miejsce też na inne rzeczy”, „nie chcę dawać ci więcej chrupek, bo po nich szybko zgłodniejesz, możesz dostać banana albo jabłko, co wybierasz?”.


Wyluzowawszy

Wszyscy eksperci zgodnie twierdzą, że jeden główny sposób na niejadka, to wyluzowanie. Czy u nas działa? Zależy na co. Jeśli oczekiwałabym, że wystarczy wyluzować, żeby Ono zerwało z wybrednością, zaczęło chętnie wciągać wszystko co podaję i pokochało brokuły tak, jak ja je kocham – tobym się rozczarowała. Ta zasada działa o tyle, że bez presji jest mniejsza spina wokół tematu, co pozwala nam wszystkim siadać do stołu z przyjemnością. Luz to podstawa, bo Ono na presję reaguje jak sprężyna (im mocniej naciskasz, tym większy sprawia opór, a jak nie może wytrzymać, to odskakuje, eksplodując prosto w twarz). Myślę też, że cały ten proces będzie trwał znacznie dłużej niż 2,5 miesiąca, i przed nami jeszcze dużo starań.


Na razie cieszą mnie małe sukcesy. Pusty lunchbox. Prośba o dokładkę. Pytanie o sos do makaronu po ~2 latach jedzenia penne „na golasa”.

A nasze lunchboksy możesz podpatrzeć na moim Instagramie.


Materiały, z których korzystałam:

  • My Child Won’t Eat – Carlos Gonzalez
    (w Polsce jako Moje dziecko nie chce jeść)
  • Raising a Healthy, Happy Eater  – Nimali Fernando
  • The Gentle Eating Book  – Sarah Ockwell-Smith
  • webinar Danielle Binns From Picky Eater To Healthy Eater 
  • fanpage Kids Eat in Color
  • Detektyw Smaków