Mój ukochany potworze, czyli o codzienności dwóch dwulatków.

Opadły mgły

Niedawno skończyliśmy 2 lata. Ono i moje rodzicielstwo. Nie wiem, czy wiesz, ale po fińsku matka znaczy podróż. I tak się czasem czuję, jak w jakiejś bardzo dalekiej podróży po nieznanych terytoriach. Bez mapy, w oparciu o ustne wskazówki, które często się wzajemnie wykluczają. Jeśli gdzieś się zatrzymuję, to na chwilę – i zanim zdążę oswoić się z sytuacją, nieco zadomowić, ruszamy dalej, w kolejne nowe miejsce. Dopiero od niedawna mam świadomość, że Ono czuje się tak samo.


Górą czmycha już noc

Punkt siódma. Mała rączka sięga na oślep i ściąga mi z oczu opaskę. Ogniskuję wzrok na zielonych tęczówkach, w których tańczą szelmowskie iskierki. Dwie sekundy później ktoś chwyta mnie za rękę, ciągnie za mały palec. „Mamo, fstań! Oć!”. No to idę. A raczej człapię, w stronę kuchni, gdzie w wysokim krzesełku tkwi już mały głodomór. Poganiana dziarskimi okrzykami podaję śniadanie. Ostatnio na tapecie jest serek „z krówką” i jogurty, które Ono określa mianem lodów. I pomyśleć, że rok temu się martwiłam, że dziecko nie chce jeść nabiału i że to na pewno przez alergię, olaboga.


Uchodzą cienie do bram

Teraz widzę, że za dużo się martwiłam. Zapominając o tym, że wszystko mija, przejmowałam się problemami, które z czasem rozwiązały się same. Dziecko nie schodziło mi z rąk? Ale w końcu zeszło. Dziecko usypiające tylko przy mnie nauczyło się zasypiać z Nim, a nawet samodzielnie (w żłobku). Dziecko niejedzące NIC poza moim mlekiem – i to bezpośrednio, nie z jakiejś łyżeczki czy, o zgrozo, butelki! – stopniowo przekonało się do pomidorówki, fasolowego brownie, makaronu, kaszy jaglanej, truskawek czy żurku. Dziecko, które spędzało z nami każdą noc i budziło się co godzinę, w swoim czasie niemal bezboleśnie przeprowadziło się na swoje podłogowe łóżeczko à la Montessori. Gdzie budzi się raz, albo i wcale. Ot, dorastanie.


Odpędź czarne myśli

Fakt, że życie zupełnie bez martwienia się jest raczej niemożliwe, kiedy stajesz się osobą odpowiedzialną za czyjeś życie i dobrostan – czy jest to chomik, czy niemowlak, czy też fikus lirolistny. Byłam całkowicie przygotowana na to, że poziom lęku egzystencjalnego skoczy mi o 100%. Co najmniej. Co zaskoczyło, to łatwość, z jaką byłam skłonna wątpić we własne kompetencje. Zbyt często słuchałam toksycznych besserwisserów, a zbyt rzadko siebie. Od kiedy ufam sobie bardziej niż otoczeniu, jest nam wszystkim trojgu trochę lepiej. Bo każda moja spina rezonuje w Nim i w Ono jak w kulkach Newtona. Dlatego 2 urodziny mojego dziecka były dla mnie umownymi okrzepinami. Potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć, że moje okołorodzicielskie wybory – te mniejsze i większe też – nie muszą wcale być optymalne. Ani podobać się całemu światu.


Toczy, toczy się los

Kiedy się obserwuje małe dziecko, mierzenie czasu w miesiącach nie jest wcale takie głupie. Często zaskakuje mnie, jak wielkie zmiany zachodzą w małym człowieku czasem z dnia na dzień, a różnica 4 tygodni potrafi być przepaścią nie do przeskoczenia. W moim wieku to bez znaczenia i zasadniczo Olga 400-miesięczna niewiele się różni od Olgi 410-miesięcznej. A Ono w tym czasie zdobywa skille z 10 leveli. Uczy się podskakiwać, jeździć na hulajnodze i wspinać na drabinki. Nazywa kolory, zwierzęta i pojazdy, konstruuje zdania z czasownikiem (z reguły w trybie rozkazującym) i ogarnia deklinację (głównie zaimek dzierżawczy MOJE). Posługuje się widelcem i nożem, pęsetą, rurką do napojów i młotkiem. Zrywa owoce z krzaka, a kiedy coś rozleje, biegnie po szmatkę, wołając „ojojoj”. Co za zmiana w porównaniu z tym bezbronnym tobołkiem, z którym wyszliśmy ze szpitala.


Swój garb uroczy

Co się nie zmieniło, to moje uwielbienie dla codzienności – choć sama ta codzienność wygląda kompletnie inaczej niż dawniej. Spacerujemy po okolicy, badając faunę i florę z zacięciem Linneusza. Ono tropi ślimaki albo zrywa owoce dzikiego wina, którymi ozdabia potem piaskowe torty, babeczki i ciasteczka. Po południu prowadzi mnie do pobliskiej piekarni, gdzie z namaszczeniem wybiera bułkę, za którą płaci moją kartą. Albo do spożywczaka, gdzie czasem bywają liofilizowane truskawki (wierz mi, lepsze od chipsów!). Zanosi się śmiechem, podskakując wśród samodzielnie wydmuchanych baniek mydlanych. W skupieniu marszczy jasne brewki, kiedy wrzuca drewniane kulki do toru przeszkód, który zrobiłam na drzwiach z rolek po papierowych ręcznikach. Bez namysłu wybiera różową kredkę i rysuje wielkie kółko, wyjaśniając pokrótce, że to świnka Peppa. A ja uczestniczę w tym wszystkim i cieszę się chwilą. Drugiego takiego lata nie będzie.


Dość już twoich łez

Chciałabym napisać, że zawsze jest cudownie i różowo. Że już nie płaczę ze złości i frustracji, kiedy usypiam drugą godzinę, a dziecko zamiast odpływać w objęcia Morfeusza, żąda picia z uporem godnym wędrowca na Saharze. Że się nie wściekam, kiedy moje wysiłki, zmierzające do nakarmienia dziecka zdrowym, zbilansowanym posiłkiem, przygotowywanym dzień wcześniej kosztem godziny snu, spełzają na niczym. Że jestem zawsze spokojna, cierpliwa i kochająca. I tryskająca energią. Nie napiszę, bo to nie byłaby prawda. Prawdą jest, że sprowadziliśmy na świat człowieka i ten człowiek ma swoje potrzeby oraz oczekiwania. W drugim roku życia zaczyna sobie je uświadamiać i werbalizować. To ten etap, który eksperci nazywają kryzysem rozwojowym, a rodzice buntem dwulatka. Jak zwał, tak zwał.


Wstaje nowy dzień

Za nami 28 miesięcy tworzenia niepowtarzalnej, wyjątkowej relacji. Ponad 800 poranków, które zaczynały się różnie: od uśmiechu, gilgotek i radości, od płaczu (nie tylko dziecięcego), ale i od soczystego „cholera jasna!” po szybkim rzucie oka na zegarek. Jak pięknie pisze Basia z bloga Tu Mnie Boli, mam w sobie wewnętrznego trzydziestoczterolatka, który jest dorosły, dojrzały i potrafi spojrzeć na każdą sytuację z dystansem, oraz wewnętrznego dwulatka, który czasem chętnie przyłączyłby się do wściekłego tupania, rzucania zabawkami i bezrozumnych wrzasków.


Porzuć błędny wzrok

Wychowanie dziecka to też proces edukacji. I w błędzie jest ten, co myśli, że kluczową kwestią rodzicielstwa jest poznać sposób na to, jak dziecko nauczyć chodzić, mówić, korzystać z nocnika, jeździć na rowerze czy wiązać buty. To też jest ważne, jasne, jednak nauka przebiega też dwutorowo. Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza, cytując klasyka. Raz Ono jest uczniem, a ja nauczycielem. Innym razem odwrotnie. I to są najtrudniejsze lekcje, najcięższe sprawdziany w życiu. Nie ma za nie złotych gwiazdek, szóstek z wykrzyknikiem ani paska na świadectwie.


A co jest?
Szeroki uśmiech buzi umazanej malinami.

Rączki owinięte wokół szyi.
I wykrzyczane głośno, prosto do ucha: „moja mama. MOJA!”.


Śródtytuły pochodzą oczywiście
z wiersza Edwarda Stachury „Opadły mgły, wstaje nowy dzień”.

A w tej serii…
Ono 9-miesięczne: KLIK
i Ono noworodkowe: KLIK