O mojej modlitwie w 200 słowach.

Jest moim bogiem.

Tym, do którego modlę się co rano, punkt 4:00, kiedy jest jeszcze ciemno jak oko wykol. W ciągu dnia odprawiam liczne rytuały, które mają zapewnić mi jego przychylność. Kiedy wreszcie się zjawia, zwykle zastaje mnie na kolanach. By go nie spłoszyć, nie krzyczę z radości, chociaż euforia wybucha we mnie jak supernowa. Milcząco dziękuję mu, że przyszedł. I pokornie pochylam głowę, starając się nie oddychać zbyt głośno.


Czasem wystraszy go drobiazg.

Bulgotanie wody w kaloryferze. Skrzypnięcie podłogi. Nagłe włączenie kosiarki do trawy za oknem. Inny niż zwykle rozkład dnia. Wyprawa w nowe miejsce. Nawet to, co pozornie bezgłośne, jak stąpanie bosych stóp po drewnianej podłodze, może przeszkadzać mu na tyle, żeby nie przyszedł. Szczegóły, które jednak wystarczają, żeby on znowu odwrócił się do mnie plecami i nie zwracał uwagi na błagalne modły. A przecież jestem gotowa na wszystko, żeby tylko był dla mnie łaskawy! Kiedy uparcie mnie ignoruje, wzywam posiłki albo sięgam po broń ostateczną. Z drżeniem serca, że tym razem może już nie zadziała. Bo nie zawsze działa.


Nie ma swojego kościoła.

Przynajmniej nic nie wiem o takim oficjalnym, choć swoich wyznawców może liczyć w milionach. Wszyscy całym sercem jesteśmy mu oddani. Szepczemy mantry, śpiewamy pieśni, obracamy w głowach koraliki modlitw, chodzimy z pielgrzymkami wokół stołu, jak Dulski na Kopiec Kościuszki. Uczymy się żyć według jego przykazań: w półmroku, przy zasłoniętych oknach, szeptem, stąpając na paluszkach. Dziękujemy mu z pokorą za każdy kwadrans obecności. Martwimy się, kiedy go nie ma, kiedy przychodzi na krótko i kiedy zostaje zbyt długo.


Nie ma imienia ani nazwiska.
To sen. Sen dziecka.