765 słów o mojej sukience ślubnej. I 7 zdjęć!

Dawno temu siedziałam trochę na pewnym ślubnym forum. Oglądałam wtedy dość sporo sukienek, zgłębiałam temat krojów, typów, kolorów i ozdób. Kolekcje niektórych firm, szczególnie tych zagranicznych, wywoływały we mnie często myśli: wow, tak, to jest coś dla mnie. Równie szybko jednak odkochiwałam się w tych modelach, które wcześniej tak mnie zachwycały. Szczególnie jak sprawdzałam ceny tych kiecek, które oscylowały wokół kwot pięciocyfrowych.


Ulica Bez

Tak na poważnie zaczęliśmy myśleć o ślubie dopiero pół roku przed całą imprezą. Kiedy teraz myślę o tym, jak zabierałam się za poszukiwania, łapię się za głowę i mam ochotę powiedzieć sobie sprzed 3 lat: dziewczyno, internet! Tymczasem zrobiłam najgłupszą możliwą rzecz: poszłam na Długą. To taka ulica w Krakowie, na której co drugi sklep to butik z sukniami ślubnymi. Teraz ten rynek wygląda nieco inaczej, ale 3 lata temu prawie wszystkie dostępne tam sukienki to były bezy. Większe lub mniejsze, z pianką, z kremem, ogólnie nadmuchane i napuszone jak ptasie mleczko.


Ściśnięty gorset

Pierwszy model, jaki przymierzyłam, miał kamizelkę kuloodporną. Dla niepoznaki wysadzaną sztucznymi perłami. Totalnie sztywny, twardy i drapiący gorset miał doszyte do dolnej krawędzi kilometrowe zwoje suto zmarszczonych, tiulowych falban. Kiedy sprzedawczyni wcisnęła mnie w to cudo, wyglądałam mniej więcej jak te torty z lalką Barbie wetkniętą w wierzch. Tylko jakieś sto razy gorzej. Odetchnęłam, z konieczności płytko (gorset zawiązany był bardzo ciasno). Spokojnie, przecież to tylko jedna sukienka, z następnymi będzie lepiej – powiedziałam sobie.


Rybka zwana Olgą

Nie było. Kolejny model, zaproponowana przez obsługę salonu koronkowa „rybka”, leżał na mnie co prawda o niebo lepiej niż perełkowa beza, ale czułam się w niej… wyeksponowana. Wiecie, długo pracowałam nad tym, żeby polubić moją latynoską pupę, zaakceptować nieduży biust i ogólnie przejść do porządku dziennego nad tym, jak wyglądam. Wtedy naprawdę się sobie podobałam. Sprzedawczyni była zachwycona, suknia jakimś cudem robiła ze mnie idealną klepsydrę, ale miałam irracjonalne wrażenie, że nie jestem do końca ubrana. W dodatku nie byłam w stanie zrobić w tym ustrojstwie kroku, bo rybki są wąskie w kolanach, a w tamtej przeszkadzał mi dodatkowo dwumetrowy tren.


Zosia wśród ptactwa

Po rybce była jeszcze sukienka o kroju empire, w której wyglądałam jak w koszuli nocnej i mogłabym, tak jak stałam, lecieć karmić ptactwo na planie „Pana Tadeusza”. Była prosta, sztywna suknia o linii A z gorsetową górą, która leżała nawet nieźle, ale nie mogłam się w niej pozbyć wrażenia, że ktoś mnie wyciął z innego obrazka i wkleił do katalogu zamiast modelki. Była princessa z tiulową spódnicą jak u baletnicy. I w żadnej, ale to w żadnej ani nie wyglądałam, ani nie czułam się dobrze.


Ta jedyna

Mówią, że kiedy przymierzysz Tę Jedyną, poczujesz To Coś. W filmach dziewczyny ronią łzy wzruszenia w przymierzalniach, mają motyle w brzuchu i ogólnie czują się jakby miały wychodzić nie za mąż, ale za sukienkę, którą właśnie mają na sobie. Otóż, ja niczego takiego nie czułam, nawet kiedy parę godzin po porażce ulicy Długiej weszłam do Promodu i w tamtejszej przymierzalni wdziałam na siebie moją małą białą. „Czuję się jak żona Beatlesa!” – powiedziałam do mamy i siostry, które czekały na zewnątrz. Do dziś nie wiem, skąd wzięło mi się takie porównanie, bo jak raz żony Beatlesów nie miały nawet podobnych sukienek. Równie dobrze mogłam powiedzieć „mamy to!”. Bo miałam. Za niecałe 200 zł kupiłam sobie w sieciówce ślubną sukienkę.


Sukienka dla minimalistki

Wiecie, tak naprawdę nie chodziło o cenę. Gdybym zakochała się w którejś salonowej sukni, kupiłabym ją bez wahania. Z tego względu nie odwiedziłam salonu Anny Kary – bo bałam się, że się zakocham w czymś, na co zdecydowanie nie było mnie wtedy stać. Nie chodziło też o kupowanie czegoś krótkiego, bo miałam początkowo pomysł na długą tiulówkę z Fanfaronady i jedwabny top na górę. Tak naprawdę optymalnym rozwiązaniem dla minimalistki jest uszycie sukienki ślubnej na miarę, najlepiej z tkaniny z recyklingu. No, ale do tego trzeba mieć koncepcję. A ja jej nie miałam. W tym, w czym dobrze wyglądałam, czułam się fatalnie.


Co po ślubie?

Od początku wiedziałam, że nie chcę jej sprzedawać ani w żaden sposób niszczyć. Cała idea naszego minimalistycznego ślubu opierała się o to, żeby ograniczyć liczbę rzeczy jednorazowych. 1000 dni po ślubie włożyłam ją ponownie: w innej scenerii, w upalny czerwcowy poranek. Było inaczej. Sama zrobiłam sobie makijaż, a fryzurę wyczarowała mi matka natura i dwie wsuwki. Wybrałam nieco inne dodatki: wygodniejsze buty i nową biżuterię. Zrezygnowałam z rajstop i bukietu. A zdjęcia robiła mi niepomiernie utalentowana Kasia Włoch z Pi Razy Oko – ta sama, która odpowiadała za moją przecudowną sesję ciążową.



A teraz Twoja kolej.
Opowiedz mi o swojej sukni ślubnej!