Do życia w rodzinie nie wychowała mnie szkoła.
Niestety. A może na szczęście?

Mój pierwszy raz

Tak się nazywała rubryka w magazynie „Bravo”, którą za czasów podstawówki czytałyśmy z wypiekami na twarzy. Alternatywą było zgłębianie fizjologii człowieka z podręczników do biologii, które życie intymne człowieka omawiały równie sucho i technicznie, co budowę pantofelka czy funkcjonowanie układu wydalniczego żaby. Czasem udało mi się zdybać w miejskiej czytelni czasopism jakiś stary numer „Cosmopolitan”, który dyskretnie transportowałam do swojego stolika pod stertą „Filipinek”.

Życie seksualne dzikich

Były też książki, oczywiście. „Poradnik dla każdej dziewczyny”, napisany przez lekarkę, pełny przydatnych w różnych sytuacjach informacji. „Kamasutra”, którą znalazłam na półce u rodziców (do dziś nie wiem, czy mama naprawdę nie wiedziała, że ją czytam, czy tylko udawała). „Sztuka kochania” Owidiusza. Seria o Ludziach Lodu: każdy z 47 tomików zawierał co najmniej kilka stron „momentów”. „Saga o wiedźminie” Sapkowskiego. Lew-Starowicz i jego „Seks dojrzały”, nuda, jakich mało.

Jedyny słuszny punkt widzenia

Były dwa spotkania z panią psycholog, która uświadomiła grupę 14-latek:

  • o podpaskach i tamponach (te pierwsze dobre, te drugie złe, oczywiście),
  • o spirali (niebezpieczna i nieskuteczna; dziecko z ciąży ze spiralą ma sprężynkę wrośniętą w głowę albo w rączkę),
  • o prezerwatywach (nieskuteczne, bo lateks ma pory, przez które przenikają plemniki i wirusy, w tym HIV),
  • o spaniu w koszuli nocnej (bez majtek, majtki zakłócają niezbędną wentylację),
  • o chodzeniu w dopasowanych spodniach (złe, powodują bezpłodność)
  • i w zbyt krótkich spódnicach (bo chłopcy patrzą, rodzi się w nich napięcie – sic!  – co prowadzi do masturbacji, której konsekwencją jest ni mniej, ni więcej, tylko samolubny mąż, przyzwyczajony do zaspokajania siebie i unieszczęśliwiający tym żonę).

Przestrzeń pomiędzy tymi zdumiewająco bzdurnymi faktami wypełniona była chrześcijańską propagandą o oszczędzaniu się i o najcenniejszym darze. Nie żebym miała coś przeciwko takim poglądom, ale czy jest na nie miejsce w publicznej, świeckiej szkole?

Powrót do przeszłości

Poczytałam sobie fragmenty z obecnie obowiązującego podręcznika. Poczytałam złote myśli ekspertki MEN. I widzę, że nic się przez ostatnie 20 lat nie zmieniło. Nastolatki nadal nie mają zajęć, na których zdobyłyby rzetelną, popartą naukowymi dowodami wiedzę o swoim ciele, o uczuciach, o antykoncepcji i chorobach wenerycznych. Efekty widać na forach internetowych, pełnych mitów, przesądów i porad z kosmosu, nierzadko szkodliwych, jak płukanki plemnikobójcze z coli czy globulki z ząbków czosnku.

Wcale nie potrzebujemy lekcji WDŻ

Przecież wszyscy podzielamy ten sam światopogląd i żyjemy cnotliwie, czekając z seksem do ślubu. Nie ma gwałcicieli ani pedofili, a wszystkie dzieci rodzą się zdrowe, piękne i chciane. Rodzice są wyrozumiali i otwarci, a lekarz rodzinny ma studia podyplomowe z seksuologii i z dobrotliwym uśmiechem odpowiada na każde pytanie. Środki antykoncepcyjne nie są nam potrzebne, bo nie ma zdrad ani prostytucji, więc choroby weneryczne nie mają jak się rozprzestrzeniać. Na lekcjach biologii uczy się dziewczynki o metodach obserwacji cyklu, a chłopców o zawiłościach kobiecej seksualności, a to wszystko bez zabarwienia ideologicznego. Nie, niepotrzebna nam edukacja seksualna, skoro żyjemy w idealnym świecie.


Pytanie, jak długo jeszcze będziemy to sobie wmawiać.

Ten tekst jest odpowiedzią na wpis Ady z bloga Rzeczovnik.