Zmiany są jak domino: jedna pociąga za sobą drugą. I kiedy z dziewczyny w rozmiarze M zmieniasz się w fokę w rozmiarze milion, a następnie stajesz się na pół roku chodzącą całodobową mleczarnią, to po prostu MUSI pociągnąć za sobą zmiany w szafie.

O moim podejściu do ubrań w ciąży będę jeszcze pisać. Na razie jednak garść przemyśleń na temat kiecek, które od lat stanowią dominujący element mojej garderoby. Nie zawsze tak było.


Ubranie to ukrywanie

Taką zasadę wyznawałam jako nastolatka. W tym okresie byłam ze swoim ciałem w wyjątkowo wrogich stosunkach. Ubrań używałam jak kamuflażu, do zakrycia tego, co mi się w moim wyglądzie nie podobało. A że nie podobało mi się właściwie nic, to nosiłam luźne bluzy Fruit of the Loom i workowate spódnice do kostek, żeby czasem nikt nie zauważył, jakie obrzydliwie grube mam nogi.


Pierwsze przebłyski

Akceptacja siebie i pokochanie tego, jak wyglądam, zajęły mi długie lata. Ale przed studniówką uwierzyłam wreszcie, że moje nogi nadają się do pokazywania. Założyłam krótką sukienkę, jako jedna z trzech dziewczyn z całej szkoły. Oczywiście, sukienka miała krój worka (bo mam wielki tyłek i mały biust, i brak talii, i w ogóle wszystko nie tak), a rajstopy były czarne i kryjące (wyszczuplają!), ale można powiedzieć, że to był krok w dobrą stronę.


Eksperymenty studenckie

Podczas studiów dużo eksperymentowałam ze strojem. Mój budżet nie powalał, więc weszłam wtedy w posiadanie mnóstwa naprawdę dziwnych „samotnych wysp” (to takie ubrania, które same w sobie są tak nietypowe, co sprawia, że trudno je z czymkolwiek zestawić). Nadal niezbyt lubiłam się z moją sylwetką. Zwykle wybierałam kroje, które jej nie służyły. Ubierałam się wtedy dość oryginalnie, wręcz dziwacznie, często tak, jakbym kompletnie nie miała lustra.


Powolne dojrzewanie

Zauważyłam, że im bardziej sama jestem świadoma tego, kim jestem i jak chcę być postrzegana, tym klarowniej wyłania się z tego mój styl. Potrzebowałam czasu, żeby dorosnąć, poukładać się wewnętrznie, znaleźć w sobie akceptację dla moich kształtów i zdobyć wiedzę, która pozwoli mi to wszystko przełożyć na zawartość mojej szafy. W planowaniu wymarzonej garderoby pomogły mi bardzo ćwiczenia z książki Joasi Glogazy „Slow Fashion. Modowa rewolucja”, lektury minimalistów, blog „Ubieraj się klasycznie” i „Elementarz stylu” Kasi Tusk. Czytanie pozwoliło mi uporządkować wszystkie przemyślenia i wnioski w temacie stylu.


Spodnie w mniejszości

To się działo stopniowo. Od pasa w dół przypominam Jennifer Lopez, więc nigdy nie lubiłam kupować spodni. Znacznie łatwiej było mi wdziać kieckę i udać się do kasy, co też stało się moją stałą praktyką. Jakieś 3 lata temu osiągnęłam stan 2 par spodni na sezon. Liczba jest raczej stała, zmieniają się tylko proporcje liczby sukienek (czytaj: jest ich coraz więcej). Kiedy zakładam dżinsy do pracy, wszyscy się dziwią, co też się mogło stać.


Rok w kiecce

Niedawno Klaudia zaprosiła mnie do udziału w swoim projekcie „365 dni w spódnicy”. Ochoczo podchwyciłam ten pomysł. To była rama, której potrzebowałam, by zrobić kolejny krok w definiowaniu mojego stylu. Robienie sobie codziennych zdjęć zachęca mnie do eksperymentów z fasonami i wzorami, świeżego spojrzenia na moją szafę. W pierwszym miesiącu trwania projektu wróciłam do rozkloszowanych spódnic, które uwielbiałam wiele lat temu i oswoiłam dwa swetry, których nie umiałam z niczym sensownie zestawić.


#KieckiOlgi

To mój unikalny hashtag, którym oznaczam każde zdjęcie na facebookowej grupie projektu. Przede mną jeszcze 11 miesięcy życia w sukienkach i spódnicach. Mam nadzieję, że ta rama, w którą wzięłam moje stroje, pomoże mi zdefiniować mój codzienny uniform. Wyobrażam sobie, że wtedy już będzie z górki!


Bo w tej całej rozkminie nad ciuchami chodzi o to, żeby przestać się nimi przejmować. Wtedy można ze spokojem, płynącym z pewności, że wygląda się okej, zająć się innymi, ważniejszymi sprawami.

To co, dziewczyny? Wskakujemy w kiecki?