Niepostrzeżenie skończył się listopad, a z nim pierwszy miesiąc mojej pracy. Wszyscy troje stopniowo przywykamy do sytuacji, a ja usilnie staram się ćwiczyć uważność mimo bycia w ciągłym biegu. Bo końcówka roku to zawsze bardzo intensywny czas: w pracy, w życiu domowym i towarzyskim… no i oczywiście w kuchni.

SŁUCHAM

Dwójki. Radio włącza się automatycznie codziennie rano, więc szykuję się do wyjścia do rytmu spokojnych melodii, przeplatanych równie spokojnymi wiadomościami kulturalnymi. Dzisiaj słuchałam rozmowy o zagranicznych location managerach, którzy zostali zaproszeni do Polski, żeby zachwycić się naszym krajem i dostrzec jego potencjał jako miejsca do nagrywania filmów.

CZYTAM

„Mieć mniej” oraz drugi tom serii „Rzeki Londynu”, czyli „Księżyc nad Soho”. Następne chyba spróbuję po angielsku, bo im dłużej czekam na wydanie następnego tomu, tym trudniej mi wrócić myślami do tego świata. Ach, no i oczywiście biegusiem zaliczam też „Jeżycjadę”. Szybko idzie, bo znam niektóre fragmenty na pamięć.

OGLĄDAM

polskiego „Masterchefa”. Świetnie mi się przy nim gotuje. Teraz to już końcówka (finał w tę niedzielę), więc chyba pora znaleźć coś innego. Podobno australijska wersja jest fajna. A może sięgnę po „The Crown”?

CZUJĘ

zimę w powietrzu. I troszkę świątecznej atmosfery!

JESTEM WDZIĘCZNA

za to, że moje biuro już nie jest po drugiej stronie miasta i że już nie tracę 3 godzin dziennie na dojazdy.

CHCIAŁABYM,

żeby te święta były wyjątkowe. To pierwsze święta Ono i choć nie będzie ich pamiętać, to wierzę, że gdzieś w głowie zostaną zapachy, wrażenia, emocje. Bo dzieci potrafią się cieszyć jak nikt inny.

PLANUJĘ

rodzinne posiłki. Tak, to już! Rozszerzamy dietę Ono według tzw. metody BLW, więc jemy jednocześnie i z grubsza to samo (czasem pokazuję to na
). Wkrótce Wam o tym napiszę, w pytaniach i odpowiedziach, tak jak we wpisie o pieluchach.

GOTUJĘ

eintopfy, czyli dania jednogarnkowe. Świetnie się nadają na lunch do pracy, bo łatwo je odgrzać w mikrofalówce. Nie wyglądają jednak zbyt pięknie – taki ich urok – dlatego ostatnio mniej na IG zdjęć mojego talerza. Może to się zmieni, bo święta sprzyjają takim fotkom.

PRACUJĘ NAD

moim (i naszym) planem dnia. Pisałam wyżej, że się docieramy, bo postawienie całego świata na głowie było dla Ono totalną rewolucją. Jako że nie ma mnie przez większość dnia, to staram się tak wszystko urządzić, żebym od powrotu do pracy do momentu, kiedy wyjdę na paluszkach z sypialni, była mamą na 150%. Wymaga to odpowiedniej OlgaNizacji, o której niedługo Wam opowiem.

CIESZY MNIE

(będziecie się śmiać) każda chwila, jaką spędzam z Ono na podłodze. Wielokrotne wertowanie książeczek kontrastowych i pokazywanie „tu kot, a tu mysz”. Wymyślanie coraz to nowych zabaw – dzisiaj było wożenie po pokoju na sankach z koca, ku uciesze wożonych (załapał się zając Buła i kotek-idiota). Mam wrażenie, jakbym przez te parę godzin tęsknienia na nowo odkrywała, jak fajnie jest być mamą.


Poprzedni wpis z tej serii znajdziesz tutaj.
Podziel się ze mną swoimi impresjami z listopada!