Wszędzie polecają opuszczanie własnej strefy komfortu.
Ja z mojej wczoraj zostałam wyciągnięta siłą.
Każdy ma swoje koszmary.
Jedne bardziej, inne mniej rzeczywiste. Większość ludzi przed podróżą doświadcza także tzw. Reisefieber – z niemieckiego „gorączki podróżnej”. Ja też się wielu rzeczy obawiam, kiedy dokądś jadę: że się spóźnię na pociąg/samolot, że zapomnę biletów, że mnie okradną albo coś zgubię. Boję się też tego, kto będzie obok mnie siedział (bo może śmierdziel, maniak religijny albo miłośnik techno, którego nie stać na słuchawki).
Tak ogólnie to są trzy rzeczy, których boję się wręcz obsesyjnie: ćmy, tłumy i ciasne przestrzenie.
Ten ostatnie dwa lęki troszkę udało mi się przepracować i oswoić. Daję się regularnie zamykać w samolotach, jeżdżę metrem i nie mam problemu z korzystaniem z toalet w pociągach. Zdarzyło mi się zwiedzać kopalnie, grać w gry typu escape room, a nawet chodzić na koncerty rockowe.
Sami widzicie, że wielokrotnie wychodziłam ze swojej strefy komfortu.
Nie wszystkie te próby były udane. Czasem żałowałam (jak na przykład w grudniu, kiedy zdecydowałam się na uczestnictwo w Blogowigilii). Mimo to uważam, że warto czasem robić rzeczy, które nas przerażają. Można się przy tej okazji wiele o sobie dowiedzieć. Jak się okazuje, kiedy koszmar staje się rzeczywistością, to też jest bardzo cenna lekcja.
Wczoraj rano nic nie zapowiadało katastrofy.
Piękny, słoneczny poranek w Trójmieście. Ono dało nam pospać aż do 7. Zebraliśmy się sprawnie jak harcerze: mycie, śniadanie, pakowanie. Nawet zdążyliśmy jeszcze przed wyjazdem wsadzić dziecię w chustę i pomaszerować pożegnać się z morzem (mam nadzieję pokazać Wam trochę fotek w najbliższych Faworkach!). Na dworzec w Gdańsku dotarliśmy z dużym zapasem czasu.
I wtedy to się stało.
Mieliśmy wózek i dwie walizki. Nie uśmiechało nam się znosić tego majdanu po schodach do tunelu i stamtąd na peron. Znaleźliśmy windę i wsiedliśmy do niej wraz z wąsatym panem, który jechał na drugie piętro. My zjechaliśmy na minus jeden. Tam okazało się, że to nie winda do przejścia prowadzącego na perony, tylko do toalety, mieszczącej się w podziemiach. On zdążył wysiąść z walizkami, ja zawołałam, że wracamy. Drzwi zaczęły się zamykać, więc wcisnęłam guzik, które je otwiera. Zatrzymały się, pozostawiając pośrodku wąziutką szczelinę.
Byłam uwięziona.
Przyznaję, w pierwszej chwili spanikowałam. Zanim zdążyłam zastanowić się, co robić, emocje wzięły górę. Ciemność przed oczami, sucho w gardle… Miałam wrażenie, że zaraz zemdleję, bo oto jeden z moich sennych koszmarów stał się rzeczywistością. Nie byłam w stanie myśleć racjonalnie – jedyne, co tłukło mi się po głowie, to świadomość, że nie mogę wyjść z klatki o powierzchni jakichś dwóch metrów kwadratowych.
Czego się wtedy o sobie dowiedziałam?
Że nie mam takiej strasznej klaustrofobii, jak myślałam. I że Ono daje mi supermoce. Naprawdę, wystarczyło mi spojrzenie na zawartość wózka, żebym odetchnęła parę razy, wzięła się w garść i zrobiła to, co w tej sytuacji było najmądrzejsze: wyjęła telefon i sprawdziła, czy mam zasięg. Miałam! Jeden telefon do Niego, drugi na infolinię, której numer znalazłam na naklejce w kabinie – i voilà, po 20 minutach drzwi się otworzyły, a ja mogłam wyjść. Choć nogi miałam jak z waty.
Dlaczego o tym piszę?
Żeby się z Wami podzielić myślą, że kiedy koszmar staje się rzeczywistością, wcale nie musi tak strasznie, jak by się mogło wydawać. I że zachowanie zimnej krwi to żaden wyczyn, dostępny tylko wybranym. I że istnieją jeszcze ludzie, którzy dobrze wykonują swoją pracę (pozdrowienia dla pani z infolinii firmy Otis i pracownika, który odblokował windę).
Reply