Mówili, że się przekonam. Że jeszcze będę żałować.
Zobaczysz, mówili.

Kiedy cieszyłam się, że idę do szkoły – zobaczysz, że teraz już się z tego nie wyrwiesz, będzie źle, znienawidzisz to.

Kiedy dostałam się do wymarzonego liceum – zobaczysz, jak dojdziesz do matury. Kiedy zdałam na studia – złowróżbne „zobaczysz przy pierwszej sesji”. Kiedy skończyłam studia – triumfalne, podszyte nutką złośliwej satysfakcji „teraz to zobaczysz!”.

Miałam zobaczyć, kiedy zamieszkam z Nim w jednym mieście i kiedy zaczniemy dzielić jedną łazienkę.

I po pierwszych trzech, siedmiu czy iluś latach, kiedy według powszechnej opinii pojawiają się kryzysy. Ach, i oczywiście po ślubie. Wtedy to dopiero miałam zobaczyć.

Wyjątkową serią „zobaczysz” zostałam uraczona przez ostatnie miesiące.

Bo ciąża to stan, którym cieszyć się nie wypada. Wręcz przeciwnie, należy kulić się ze strachu przed „zobaczysz” kolejnych tygodni i trymestrów, „zobaczysz” porodu i połogu, „zobaczysz” obsługi niemowlęcia. Co rusz wysłuchiwałam: że zobaczę, jakim koszmarem jest czwarty trymestr; że będę chciała wyrzucić Ono przez okno; że będę płakać z żalu za minionymi czasami bezdzietności.

I nigdy ani słowa o tym, że może być fajnie.

Że zmiany, te wielkie rewolucje i te małe, równie ważne, przynoszą ze sobą zarówno radości, jak i trudności. Zamiast tego to kasandryczne „zobaczysz”, które potrafi zdusić w zarodku wszystkie pozytywne odczucia. Jak gdyby dało się tkwić w miejscu, nic nie zmieniać ze strachu przed tym, co się zobaczy za zakrętem. Jak gdyby można było cofnąć swoje decyzje pod wpływem „zobaczysz” i wrócić ze studiów do przedszkola albo odpiąć ciążowy brzuch, a zawartość oddać do okna życia.

Mam 32 lata.
Jak dotąd, nie zobaczyłam.