Jestem po lekturze kolejnej książki o minimalizmie. Im więcej na ten temat czytam, tym bardziej umacnia się we mnie przekonanie, że ta „filozofia” nie jest dla mnie. Z trzech powodów.

Po pierwsze, ja to już słyszałam.

Bo wiecie, minimalizm nie jest niczym nowym, chociaż w taki sposób próbują go przedstawiać media czy niektórzy ludzie. Klasyczny zapał neofity. Tymczasem powinniśmy sobie raczej wszyscy zaśpiewać, wraz z Marylą Rodowicz, „ale to już byłooo”. Dążenie do ascezy towarzyszy ludzkości chyba od początku istnienia cywilizacji, bo wtedy powstało pojęcie konsumpcji, które (w dużym uproszczeniu) niejako napędza gospodarkę.


Pierwszym minimalistą, o którym usłyszałam, był Sokrates.

Gość miał zwyczaj uprawiać tzw. window shopping. Przechadzał się po targowisku, ale nigdy niczego nie kupował. Zapytany, po co codziennie poświęca czas na oglądanie rzeczy, których nie ma zamiaru kupić, odparł: „uwielbiam odkrywać, bez jak wielu rzeczy jestem doskonale szczęśliwy”. Mądry człowiek. Doszedł sam do tych wniosków, do których my, prawie 2,5 tysiąca lat później, potrzebowaliśmy całej serii poradników.

Uwielbiam odkrywać, bez jak wielu rzeczy jestem doskonale szczęśliwy.

– Sokrates

Kiedy byłam nastolatką, bardzo modna była filozofia feng shui. Na półkach księgarń piętrzyły się książki obiecujące nabywcom rewolucyjną przemianę życia po przestawieniu kosza na śmieci w odpowiednie miejsce w mieszkaniu. Był fengszuj dla biznesmenów, fengszuj dla gospodyń domowych, fengszuj dla małżeństw, samotnych, zakochanych czy bezrobotnych. Trudno się nie zgodzić ze stwierdzeniem, że jakość przestrzeni, w której przebywamy, wpływa na nasz dobrostan, w dodatku holistycznie. Ale nie potrafię traktować tego podejścia jak prawdy objawionej mi przez minimalizm.


Druga sprawa to macki. Macki minimalizmu.

Rozpościerają się bardzo szeroko, zawłaszczając pewne zachowania, które z minimalizmem nie mają wiele wspólnego. Tym samym większość z nas może, jak molierowski pan Jourdain, skonstatować ze zdziwieniem, że od zawsze jest minimalistą:

  • bo szuka markowych dżinsów w outlecie (to smart shopping),
  • bo kupuje tabletki do zmywarki na zapas, kiedy jest promocja (to frugalizm),
  • bo zarządza czasem metodą Pomodoro (to produktywność),
  • bo cieszy się drobiazgami (to slow living),
  • bo obsesyjnie porządkuje mieszkanie (to pedanteria… albo nerwica natręctw),
  • bo sprawdza składy produktów, zanim je kupi (to rozsądek… albo ortoreksja).

Wreszcie po trzecie, kwestia etyki.

Pozbycie się zbędnych rzeczy ze swojego domu, oczyszczenie przestrzeni, posiadanie tylko tego, co naprawdę nam potrzebne – wow, to brzmi kusząco, pomyślałam, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z konceptem minimalizmu. Może pamiętacie, ale na początku to wiązało się z liczeniem posiadanych przedmiotów i dążeniem do ograniczenia ich liczby do najwyżej setki. (Jeśli uważacie, że to niemożliwe, pomyślcie jeszcze raz. Podpowiem, że pomysłodawca tej idei sprytnie nie bierze pod uwagę niczego, czego używałby ktokolwiek poza nim samym. Czyli nie liczy się nic, co macie w kuchni).


Problem zaczyna się później, kiedy już oczyścisz tę przestrzeń i zostaniesz z pudłami pełnymi rzeczy, których jakoś musisz się pozbyć.

Jak? To pytanie, które mógłby zadać Hubert Urbański w „Milionerach”. I nikt by nie odpowiedział. Jeśli wyrzucisz te rzeczy – wyprodukujesz śmieci, co stoi w sprzeczności z jedną z zasad, która mówi, że należy jak najbardziej zminimalizować swój niszczący wpływ na środowisko naturalne. Sprzedać? Oddać na cele charytatywne? Musisz najpierw znaleźć frajera, który jeszcze nie poczuł minimalistycznych ciągot i chętnie zagraci swój dom rzeczami, którymi Ty nie chcesz już zagracać swojego.

To oznacza, że minimalizm dzieli ludzi.

Na tych „lepszych”, bardziej świadomych, którzy już wpadli na to, że posiadanie siedemnastu par dżinsów, osiemdziesięciu lakierów do paznokci, trzech samochodów, zakurzonego regału z książkami wydrukowanymi na kwaśnym papierze i kolekcji starych-ale-wciąż-działających laptopów tylko zagraca im dom. I na tych „gorszych”, którym można opchnąć te dobra. To słabe, nie sądzicie?


Krótko mówiąc, nie jestem minimalistką. I chyba nigdy nie będę.

Mimo że przed każdym zakupem zastanawiam się po pięć razy; mimo że w mojej szafie jest więcej powietrza niż ubrań; mimo że wzięłam minimalistyczny ślub i skompletowałam minimalistyczną wyprawkę dziecięcą – to wciąż posiadam zbyt wiele. I tak już pewnie zostanie.


Jestem ciekawa, co Wy sądzicie o minimalizmie. Utożsamiacie się? A może odcinacie od niego grubą kreską?