W przeddzień długo myślałam, w co się ubrać. Wybrałam je, bo wydawało mi się, że wyszczuplają. Do tego ulubiony czerwony top bez rękawów, z dekoltem w łódkę. I sandały, bo kiedyś majówki były upalne.

Kiedy wysiadłam w Krakowie, ze zdenerwowania tak trzęsły mi się ręce, że prawie urwałam zamek w zgniłozielonym plecaku, który służył mi wtedy za torebkę. Pociąg pojechał dalej, uwożąc na wschód wagony do Przemyśla i gdzieś jeszcze dalej, chyba do Moskwy, a ja zostałam, mocując się z zamkiem i bojąc się podnieść wzrok.

Peron był już pusty, kiedy On wreszcie się zjawił, jak zwykle spóźniony.

Żadne z nas nie potrafi przypomnieć sobie, jakie były pierwsze słowa, jakie zamieniliśmy. Pewnie coś neutralnego i zwyczajnego, jak proste „cześć”. Oboje byliśmy potwornie skrępowani, choć przecież były za nami setki maili i dziesiątki przegadanych godzin za stawkę międzymiastową.

Spędziliśmy razem cały dzień, snując się po zalanych słońcem uliczkach i zacienionych alejkach Plant.

Zjedliśmy lody. Chciałabym napisać, że te ze Starowiślnej, ale kronikarski obowiązek nakazuje przyznać się do wizyty pod wielkim złotym M. To były czasy bez blogów czy fejsa, które rozsławiały lokalne biznesy i żadne z nas nie miało pojęcia, gdzie dają najlepsze lody w Krakowie.

W książkach czy filmach czasem mówi się o pokrewieństwie dusz, które czuje się od pierwszego spotkania. Niektóre moje koleżanki twierdzą, że kiedy zobaczyły swoich mężów po raz pierwszy, już wiedziały, że to TEN. Ja nie czułam niczego takiego. Nie chciałam wybierać w myślach koloru firanek do naszej wspólnej sypialni, kiedy jeszcze ledwie wchodziliśmy w etap „nas”. Przez myśl mi nie przeszło, że właśnie zaczyna się coś, co będzie przez lata stanowić najbardziej stałą rzecz w moim życiu.

Tak było. Czternaście lat temu.