5 rano. Przy moim boku ktoś pochrząkuje, jak gdyby chciał dyskretnie przypomnieć o swojej obecności. Otwieram oczy, wiedząc dobrze, co się stanie, jeśli Ono nie dostanie szybko swojego pierwszego z trzech śniadań.

Ostatnie 4 tygodnie spędziłam na poznawaniu tego małego człowieka, dla którego jestem centrum wszechświata. Dzień po dniu stopniowo znajdujemy z Ono wspólny język.


Uczymy się funkcjonować w zupełnie nowym rytmie – już nie w duecie, a „na trzy”.

W religioznawstwie istnieje coś takiego, jak misterium tremendum i misterium fascinans. To określenie na mieszankę strachu i fascynacji, jakiej doświadcza człowiek w kontakcie z sacrum. Dlaczego o tym wspominam? Bo sądząc po tym, jak się obecnie czuję, dziecko też jest okruchem absolutu.


Pierwszy miesiąc rodzicielstwa to był dla mnie koktajl zupełnie ambiwalentnych emocji.

Począwszy od oczywistego, czyli miłości totalnej, obezwładniającej, zapierającej dech w piersiach, przez euforyczną ochotę na śpiewanie „Mam tę moc” podczas pierwszego udanego karmienia, rozczulenie na widok malutkich stópek, z których spadają nawet skarpetki w rozmiarze „newborn” i zachwyt nad czystą doskonałością, jaką stanowi każdy z miniaturowych paznokietków. Na drugim, szarym końcu skali, jest (pojawiające się wśród nocnych ryków) pełne empatii podejście do ojca Jasia i Małgosi, który zostawił swoje dzieci w lesie. Czasem złość i gniew, które wyładowuję, chodząc po mieszkaniu w rytmie Ministerstwa Dziwnych Kroków, żeby Ono miało różnorodną huśtawkę, jak lubi.


Przeczuwam, że tak pewnie będzie już zawsze.

Rewolucja, jaką pojawienie się Ono rozpoczęło w naszym uporządkowanym życiu, będzie trwała latami.  Cieszę się z tego jak głupia. Choć nigdy dotąd nie czułam się jednocześnie tak szczęśliwa, tak przerażona nieuchronnością tego, co mnie czeka. I tak bardzo zmęczona.


Ono to, jak dotąd, największa przygoda mojego życia.
I właśnie dziś kończy 28 dni.