Trzeba było przeprowadzki, żebym dostrzegła, jaką sztuką jest robienie zakupów i jakiej wiedzy wymaga.

Zakupy na start

Miałam jakoś naście lat, kiedy stopniowo zaczęłam przejmować odpowiedzialność za kupowanie sobie różnych rzeczy. Rzeczy do szkoły, ubrania, kosmetyki – to były podstawy. Brałam też udział w zakupach spożywczych. Zaliczyłam oczywiście mnóstwo porażek, ale uczyłam się na własnych błędach. Wyprowadziwszy się z domu na studia, jakoś się już orientowałam w temacie.


Zakupowe know-how

To się stało naturalnie. Orientowałam się z grubsza w ofercie sklepów i cenach. Potrafiłam oszacować, czy jogurt za 6 zł to drogo czy normalnie. Umiałam kupić mięso, awokado, truskawki, ser żółty. Orientowałam się w składach i z czasem zaczęłam brać niektóre produkty w ciemno, wiedząc, że są okej (a inne omijać). Wiedziałam, gdzie znajdę dżinsy na siebie i na której półce w sieciowej drogerii szukać kosmetyków, które mnie nie uczulają. Miałam rozeznanie w polskich markach ubrań, torebek, butów i artykułów dziecięcych. No a potem wszystko się poszło paść.


Od nowa

Całą bazę wiedzy musiałam budować od nowa. Każda, nawet najdrobniejsza decyzja zakupowa musiała zostać poddana analizie. Chleb? Nie wiemy, która z okolicznych piekarni jest okej. Masło? Polskie pół kostki to 100 g, tutaj więcej. Serek dla Ono? Trzeba jechać do polskiego sklepu, 20 minut autobusem, w żadnym markecie nie ma odpowiednika. Dziecko wyrosło z butów? Te za twarde, te za szerokie, te niepraktyczne. Skończył się żel pod prysznic, którego używamy wszyscy troje? Piszemy doktorat ze składów. Pękło lustro? A jak po angielsku będzie „szklarz”?


Polowanie na pietruszkę

Są trzy symbole mojego zagubienia wśród okolicznych grocery shopów: pietruszka, seler i kasza manna. W Polsce raz na jakiś czas gotowałam wielki gar wegetariańskiego rosołu, który zamrażałam i zużywałam stopniowo (a jedna porcja była zawsze dla nas na wypadek choroby #leczenierosołem). Wystarczyło iść do najbliższego sklepu czy warzywniaka i kupić marchewkę, korzeń pietruszki, pory i selera. On wysłany do londyńskiego warzywniaka wrócił z marchewką, pasternakiem i porem. Rosół smakował zaiste dziwnie, a ja z zaskoczeniem odkryłam, że owszem, w spożywczym jest porcjowana włoszczyzna. Miejsce selera korzeniowego zajmuje w niej brukiew. Seler udało mi się znaleźć po kilku tygodniach, ale korzeń pietruszki pozostał świętym Graalem. Nie inaczej było z grysikiem, którego używam do ulubionych placuszków Ono. Zamiana na kaszę jaglaną czy płatki owsiane dała dobre rezultaty, ale to nie było to. W końcu dopadłam semoliny w najbliższym warzywniaku.


Patriotyzm na emigracji

Zakupowy patriotyzm się nie opłaca, kiedy przeprowadzasz się za granicę. Chyba że chcesz wszystko przywozić z ojczyzny albo przepłacać w polskim sklepie. Cała ta wiedza, jaką zbierałam latami, przestawiając się na polskie marki kosmetyków, ubrania projektowane i szyte w Polsce, bieliznę i rajstopy rodzimej produkcji – okazała się zupełnie nieprzydatna. Wszystkie researche dotyczące zabawek, butów i ubranek dziecięcych – jak krew w piach. Zaczynałam od zera i dopiero teraz, po kilku miesiącach, widzę, jaką robotę wykonałam. A ile jeszcze przede mną.


Kupione w listopadzie

Na fali wspomnianego patriotyzmu zakupowego w listopadzie kupiłam:

  • kubek Fundacji Makatka (wykonany z przetworzonych kubeczków jednorazowych)
  • talerzyk porcelanowy (w miejsce stłuczonego)
  • buty i płaszcz dla siebie
  • sukienkę dla siebie (w miejsce zniszczonej)
  • ubrania i buty dla Ono
  • kurtkę dla Ono (z drugiej ręki, sklep charytatywny)
  • ebooka „Na marne” Marty Sapały
  • matę ochronną pod fotelik samochodowy
  • narzędzia drewniane dla Ono (z drugiej ręki, sklep charytatywny)
  • półprodukty do wyrobu kosmetyków (część na prezent)
  • deskę balansującą dla Ono (prezent imieninowy od prababci, będzie pod choinką)

Mogłabym się obejść bez sukienki, kubka i może talerzyka, zapewne także bez narzędzi, reszta była w jakimś stopniu potrzebna mnie lub innym. Mata ochronna pod fotelik samochodowy to niejako prezent dla moich rodziców i brata, bo to ich samochody cierpią z powodu naszego RWF-a.


Czas, nie prezenty

Listopad to zawsze u nas swego rodzaju preludium do planowania świąt. (Jeszcze o tym napiszę, bo mam w głowie trochę przemyśleń na temat świątecznego kupowania i towarzyszącej mu prezentomanii). W tym roku Ono jest już na tyle kumate, że werbalizuje swoje życzenia. Miałam jednak wątpliwości, czy kupienie w sklepie kilku naprawdę drogich zabawek będzie właściwą decyzją z finansowego, zero-waste’owego, konsumpcyjnego, minimalistycznego i pedagogicznego punktu widzenia. Obawiałam się, że wywalimy kasę, a Ono pobawi się 10 minut i cześć pieśni. Zamiast kupować, zdecydowałam się wypożyczyć.


Internetowa wypożyczalnia zabawek

Koleżanka podrzuciła mi link do Whirli – to swego rodzaju biblioteka zabawek, działająca na terenie Wielkiej Brytanii (niestety tylko tam). Płaci się określoną kwotę miesięcznie (od 10 do 30 funtów) i dostaje tokeny, które wymienia się na zabawki. Przy zwróceniu zabawki tokeny za nią wracają na konto. Gdybyś mogła i chciała wypróbować, z kodem GL0FXF6A masz 5£ lub 15% zniżki na pierwsze zamówienie. My właśnie dziś oddaliśmy pierwszą zabawkę, wymarzone przez Ono „krasnoludki” z Grimmsa, które były w użyciu przez jeden dzień. W zamian zamówiłam lalkę, drewnianą lodziarnię oraz żółtą łódź podwodną do kąpieli.


Dobry zwyczaj: wypożyczaj

Na koniec taka refleksja. Produkujemy jak szaleni. Wielkie sieciówki ubraniowe wypuszczają nawet kilkadziesiąt kolekcji rocznie. Każdej minuty z taśm produkcyjnych schodzi tyle butów sportowych, czapeczek niemowlęcych, długopisów czy kubeczków, że jako ludzkości nie wystarczy nam nóg, głów i rąk, żeby to wszystko zużyć. Osobiście nie wierzę, że świat potrzebuje tylu przedmiotów na własność. Sądzę, że wypożyczalnie książek, zabawek, odkurzaczy piorących, ubranek dziecięcych, choinek, aut, rowerów, hulajnóg elektrycznych, fotelików samochodowych czy czego tam jeszcze, to będzie całkiem niedługo nasza codzienność.


Musi być. Innego wyjścia nie mamy.