999 słów o pierwszych 12 miesiącach.

Pod żyrandolem

Wyobraź sobie, że masz w domu wielki żyrandol. Taki starego typu, który wywala korki, kiedy przepali się jedna żarówka. A żarówek jest, powiedzmy, kilkaset. Twoje życie toczy się względnie normalnie, póki nie zgaśnie światło. Wtedy rzucasz wszystko, wspinasz się na drabinę i z latarką w zębach próbujesz zlokalizować awarię. Drabina się chybocze, a Ty na oślep próbujesz wymacać w pudełku pasującą żarówkę. W tym czasie na ziemi trwa apokalipsa, armageddon i ragnarok. Kiedy już naprawisz ten żyrandol i włączysz światło, masz pełne ręce roboty, bo nic nie jest takie jak wcześniej.


Kosmita z planety Ziemia

Ciągłe zmiany to normalna sprawa w życiu. Dorastamy, zaliczamy kolejne stopnie edukacji, zaczynamy pracę, szukamy nowej, przeprowadzamy się, nawiązujemy nowe znajomości i kończymy stare. Rewolucja po rewolucji. Ale od kiedy pojawiło się Ono, mam wrażenie, że światło gaśnie nam trochę częściej. I ze czasem mamy tyle na głowie, że zapominamy, gdzie leżą żarówki. Zmian jest mnóstwo, trudno za nimi nadążyć. W końcu w ciągu ostatnich 12 miesięcy nasz kompletnie nieogarnięty noworodek stał się całkiem kumatym dzieckiem.


Od ssaka do pierwszych kroków

Jest taka teoria, że dzieci praludzi rodziły się większe, z dojrzalszym mózgiem, po ciąży trwającej 12 miesięcy. Za krótszą ciążę i związany z nią łatwiejszy poród płacimy cenę w postaci tzw. czwartego trymestru, kiedy przez 3 miesiące zajmujemy się dzieckiem, które niewiele ogarnia. Takie tamagotchi: karmisz, przewijasz, usypiasz, a z drugiej strony zero reakcji. Kiedy przypominam sobie tamte miesiące, jestem pod wrażeniem tego, jak błyskawicznie dziecko się uczy. Rok temu Ono mogło startować wyłącznie w zawodach ssania i spania, a teraz pije z kubka, schodzi z kanapy, opróżnia zmywarkę i przytula kota (i nas). Potroiło wagę urodzeniową, wymieniło owłosienie (z ciemnobrązowego na rudawy blond) i skoczyło z rozmiaru 50 do 74 (a spodnie już 80! #pajączekdługonóżek). Raczkuje z turbodoładowaniem i stawia ostrożne, samodzielne kroki. Na paluszkach, w ramach przygotowania baletowego.


Mama zarabia na pizzę

Pierwszą rewolucją w naszym poukładanym planie dnia był mój powrót do pracy po 6 miesiącach urlopu. Ono zniosło to nieźle – jeśli nie liczyć dwumiesięcznego strajku głodowego. Bo żadna siła nie zmusiła mojego dziecka do napicia się z gumowego wymienia zwanego butelką. Nie i już. Przygotowywałam mannę na własnym mleku, dawałam soczek, maczałam smoczek w glukozie. Babcie rwały włosy z głów i prześcigały się w pomysłach. Kupiliśmy pięć różnych butelek, kopnięty kubeczek, bidon z rurką, a siostra dostarczyła ikeowski kubek-kapek. Wszystko na nic, mleko smakowało tylko z bezpośredniego źródła. Więc kiedy mnie nie było, On cierpliwie podawał wodę ze strzykawki – a Ono krzywiło się, jakby wypiło cykutę. Z czasem udało nam się przekonać uparciucha do jedzenia tego, co jedliśmy my (przy dużym udziale wspomnianej pizzy). Wtedy zaczęło być łatwiej, a On mógł do reszty oddać się radości z bycia pełnoetatowym tatą. Myślę, że będzie całkiem nieźle wspominał ten czas.


Koniec laby

Jego powrót do pracy zbliżał się wielkimi krokami, więc powstało pytanie: co zrobić z dzieckiem? Obie babcie są wciąż aktywne zawodowo i mieszkają daleko, więc początkowo rozglądaliśmy się za nianią. Szybko jednak okazało się, że w takim układzie przegrywamy podwójnie: będziemy oddawać opiekunce większość mojej pensji, a z dzieckiem spędzać godzinę dziennie. Przerażała mnie ta wizja. Niania, nawet najwspanialsza, nie powinna zastępować rodzica. Chciałam dalej obserwować, jak Ono dorasta!


W połowie drogi

Na szczęście dało się znaleźć kompromis. Ja przeszłam na pół etatu, a Ono zapisaliśmy do żłobka na naszym osiedlu. Prywatnego, ale stosunkowo niedrogiego, kameralnego, z miłymi paniami i niedużą grupą. Tym sposobem nie umrzemy z głodu (ktoś musi zarobić na tę pizzę), dziecko się trochę posocjalizuje, a większość dnia i tak zostanie nam dla siebie. Jest to jakiś półśrodek, bo rezygnacji z pracy nie brałam pod uwagę: wciąż zbyt dobrze pamiętam, jaka byłam nieszczęśliwa na bezrobociu.


Stopniowa adaptacja

Zatem od początku kwietnia Ono zapoznawało się ze żłobkiem. Początkowo na godzinę, później trochę dłużej, wreszcie na pół dnia. Teraz zaprowadzam przed śniadaniem, odbieram po poobiedniej drzemce. Jest trochę płaczu, kiedy rano wychodzę, ale to trwa kilkanaście sekund. Uspokaja się, zanim zdążę wrzucić nosidło na wieszak i wybiec na tramwaj. Najbardziej bałam się kwestii drzemek, bo my usypiamy na piłce (On) albo przy piersi (ja! Zaskoczeni?). Ale panie w żłobku to ogarniają, kołyszą na bujaczku albo na rękach i jakoś się kręci. Codziennie tylko dostaję raport o niezjedzonym obiedzie. Co mnie jednak nie martwi, bo wiem, że nawet jeśli dziecko wzgardzi kremem z brokułów na obiad, to na pewno wciągnie makaron na kolację. Co jest wspaniałe, to kwestie społeczne. Widzę, że codziennie Ono podłapuje coś nowego od starszych dzieci. Ma okazję pobawić się inaczej niż dotąd, wyszaleć, pohałasować. A ja polubiłam karmienie i znalazłam w nim tę magię, o której wszyscy piszą, bo dopiero teraz mam poczucie, że wtedy nadrabiamy te pół dnia rozłąki.


Na tymczasem

Powoli docieramy się z nowym planem dnia. Czekam, aż zrobi się trochę cieplej i zamiast prosto do domu, będziemy po żłobku chodzić na plac zabaw, na basen albo po prostu na spacer. Na razie czytamy książeczki, jemy razem obiad, dużo się tulimy. Już czuję, że podjęłam dobrą decyzję. Pewnych rzeczy nie da się przeliczyć na pieniądze. Budowanie relacji z innymi ludźmi zawsze wymaga czasu, a przyjaźń z własnym dzieckiem to coś, co (wierzę!) zaprocentuje w przyszłości.


Zjeść ciasteczko i mieć ciasteczko

Myślę, że najważniejszą lekcją minionego roku było dla mnie to, że pewnych rzeczy nie da się pogodzić. Że jednoczesne bycie rodzicem i człowiekiem już zawsze będzie oznaczać ogrom pracy i ciągłe wybieranie, z czego mogę zrezygnować. W idealnym świecie nie musiałabym pracować, moim hobby byłoby prowadzenie domu (i w tym bym się spełniała) plus może czytanie książek, a moje dziecko miałoby pod ręką obie babcie oraz grupę rówieśników jak w „Dzieciach z Bullerbyn”. W rzeczywistości mój żyrandol co rusz wywala korki, a ja: jedną ręką wkręcam żarówkę, drugą mieszam sos do makaronu, trzecią zbieram rozsypane klocki, czwartą czeszę włosy.


Może jak wyrośnie mi piąta, to uda mi się publikować wpis na blogu częściej niż raz w tygodniu…

PS. Chodźcie na mój Instagram. Pod hashtagiem #codzienniknapisawszy znajdziecie krótkie notki o tym, co się u nas właśnie dzieje.