W ponad 800 słowach o początkach mojej mlecznej drogi.

Karmię ze złości

Naprawdę. Kiedy byłam w ciąży, myślałam sobie, że okej, będę karmić, jeśli się uda, a jeśli nie, to trudno. Mleko modyfikowane też jest dla ludzi, to nie trucizna, tylko alternatywa. Nastawiałam się przy tym na totalnie naturalny poród, więc moją pierwszą reakcją na wiadomość o konieczności cesarskiego cięcia była złość. Nie na lekarzy, ale na moje ciało, które zawiodło mnie dokładnie w tym momencie, kiedy tak bardzo na nie liczyłam.


Gotowa na wszystko

Kobiety często boją się porodu naturalnego i wybierają tzw. cesarki na życzenie. U mnie było dokładnie odwrotnie. Przerażała mnie wizja znieczulenia (wkłucie w kręgosłup, to nawet BRZMI strasznie!), samego zabiegu, możliwych komplikacji, długiego powrotu do formy. Dlatego przygotowywałam się psychicznie i fizycznie do porodu naturalnego. Czytałam, zbierałam informacje. Byłam pewna, że dam radę.


Bez próby generalnej

Nie było mi dane nawet spróbować. Moje ciało postanowiło się zbuntować pod sam koniec ciąży. Najpierw zastrajkowała, tarczyca, później serce, nerki i wątroba. Do pełnej porażki brakowało chyba tylko cukrzycy. Sama się dziwię, czemu się nie pojawiła, biorąc pod uwagę liczne 200-gramowe tabliczki białej czekolady z chrupkami truskawkowymi, które wtedy pochłaniałam. W bardzo dużych ilościach.


Lektura obowiązkowa

Więc kiedy „cesarka” stała się faktem i dostałam niecałe 2 dni na to, żeby się z tym oswoić, przegrupowałam priorytety i zawzięłam się na karmienie naturalne. W końcu coś, co zależy tylko ode mnie! Chwyciłam się tego kurczowo, bo mój dotychczasowy plan się posypał i pilnie potrzebowałam nowego, osiągalnego celu. Pierwszą z dwóch nocy na patologii ciąży spędziłam na lekturze notatek ze szkoły rodzenia, książek Sheili Kitzinger i bloga Hafiji.


Plan na sukces

Później wymogłam na Nim obietnicę, że zajmie się możliwie szybko kangurowaniem Ono, co miało zastąpić kontakt skóra do skóry i pomóc oszołomionemu nagłym wyciągnięciem maluchowi aktywizować odruch ssania. Dodałam na Pintereście linki do zdrowych przekąsek. Dokształciłam się w kwestii tego, jak wygląda dieta matki karmiącej (dokładnie tak, jak potwór z Loch Ness – bo też nie istnieje!). Prawie zrobiłam doktorat z maści na bolesne brodawki. Zapisałam sobie kontakt do certyfikowanej doradczyni laktacyjnej, tej najbliższej i jakiejś w Krakowie. I nastawiłam się na sukces, jak Rocky. Śpiewałam sobie w myślach „Eye of the Tiger” . W ogóle nie brałam pod uwagę tego, że mogłoby mi się NIE UDAĆ.


Mleko jest w głowie

Nie, to nie znaczy, że wystarczy pomyśleć i można karmić. Że wystarczy pozytywne nastawienie, a reszta sama poleci, jak z kranu. Po prostu, laktacja to bardzo skomplikowany i wciąż nie do końca zbadany proces, w którym psychika odgrywa dużą rolę. Pozytywne nastawienie, połączone z determinacją, uporem i solidną dawką wiedzy, pomaga mi znaleźć w sobie siły, żeby przetrwać kryzysy i radzić sobie z trudnościami.


Nie jestem jednorożcem

Zdarza się pewnie, że ciąża przebiega bezproblemowo i prawie bezobjawowo, poród jest łatwy, szybki, niemal bezbolesny, a potem następuje równie łatwe, sprawne i bezbolesne, długie karmienie piersią. Tyle że to sytuacja tak rzadka, że występuje chyba tylko u kobiet-jednorożców. Jednej na milion. Pozostałe borykają się z różnymi trudnościami, wśród których zgaga, przemożna ochota na batoniki twarożkowe, dręczące jak na kacu pragnienie czy koszmarny ból brodawek należą do tych mniejszych.


Grupa wsparcia

Kiedy układałam mój plan zorientowany na sukces, zorganizowałam sobie też własne, prywatne wsparcie laktacyjne. Razem z Nim chodziłam do szkoły rodzenia, więc teorię znamy tak samo dobrze (mimo że On prawie zasnął na zajęciach o laktacji, podobnie jak pozostali zgromadzeni panowie, ożywiając się dopiero w momencie, w którym ćwiczyłyśmy przystawianie, korzystając z pluszowych piersi i plastikowych niemowlaków). To wystarczyło, żeby pierwsze karmienie ogarnął sam, kiedy ja mogłam tylko leżeć. I prawie pękł z dumy, kiedy zjawiła się położna, rzuciła okiem na błogo rozssane Ono, i skwitowała: „no, to jest dobrze przystawione dziecko”. On też zobaczył – a właściwie poczuł; wspominałam, że ma węch jak pies myśliwski? – pierwsze krople mleka, które udało mi się wyprodukować.


Nie lubię karmić

Serio, nie jest to moja ulubiona czynność na świecie. Ale też nie jest tak, że tego nienawidzę. Emocjonalnie podchodzę do niego jak do mycia zębów czy wkładania naczyń do zmywarki: jedna z rzeczy, które po prostu się robi. Jasne, są momenty wyjątkowo fajne: kiedy nagły wyrzut oksytocyny zapewnia mi parę minut błogości w harmonii z Wszechświatem. Albo kiedy Ono nagle obdarowuje mnie szerokim uśmiechem i zaczyna radośnie gruchać, jak gdyby chciało powiedzieć „pojedzone, matka, dobre było”. Są też trudne, bolesne czy zwyczajnie irytujące chwile, kiedy mały ssak mnie gryzie czy spędza przy paśniku 4 bite godziny. Ale wtedy dzwonię do mamy. I ona mówi mi, że to przecież minie. I rzeczywiście, zawsze mija. Te mamy to są mądre.


Możesz myśleć, że robimy z igły widły. Te wszystkie kobiety, które piszą o karmieniu piersią. Bo co może być trudnego w czymś tak naturalnym?


Karmienie w czasach popkultury

Pewnie gdybyśmy wciąż żyli w jaskiniach czy na drzewach, to pewnie mało która kobieta miałaby problemy z karmieniem piersią. Ale na co dzień zajmujemy się głównie uciszaniem i tłumieniem naszych instynktów czy naturalnych odruchów. Powrót do natury jest już niemożliwy, zbytnio obciąża nas balast cywilizacji i kultury. Mamy liczne książki i poradniki o karmieniu piersią, a w internecie jest lista certyfikowanych doradców laktacyjnych wraz z danymi kontaktowymi, porady dietetyków klinicznych, wytyczne WHO. Żeby obalić przesądy, obiegowe opinie czy mity powtarzane przez rodzinę, sąsiadki, położne starej daty – wystarczy sięgnąć po tę wiedzę.


Mnie by się nie udało, gdybym jej nie miała.