8 akapitów o wracaniu do siebie.

Everyone is singing

O tej zmianie dużo się mówi. Kobiety dzielą się na te, które biorą to na klatę i wydają się naturalnie w tym odnajdywać; na te, które obawy powstrzymują przed ostateczną decyzją; i na te, które potrzebują czasu. Na te pierwsze patrzę z podziwem i lekką zazdrością. Na te drugie – ze zrozumieniem. Należę do tych ostatnich.


All the lights are shining

Pod pewnymi względami odnalazłam się w rodzicielstwie od razu. Oczywiście, czasem miewałam poczucie, że ktoś mnie wyciął z bajki o Gumisiach i wkleił do jakiegoś filmu fabularnego (a szczególnie, kiedy w naszym domu rozgrywał się dramat lub horror). Ale szybko mijało i ogólnie rzecz biorąc, było okej. Że co prawda macierzyństwo okazało się doświadczeniem totalnym, jednak tego się przecież spodziewałam. I, na logikę, mogłam się spodziewać.


I’m just gonna keep on waiting

W pewnej chwili uświadomiłam sobie dobitnie, że ja już nie wrócę. Że ta totalność to moja nowa rzeczywistość. Że już nigdy nie będzie jak dawniej. To brzmi definitywnie i nieco przerażająco. Sądziłam, że rola matki to będzie po prostu kolejna z tych życiowych. Bardziej absorbująca i poważna niż dotąd, to na pewno. Ale jedna z wielu. A okazało się, że będę musiała dla niej pod wieloma względami zrezygnować z dawnej siebie. Serio? Halo! Tego nie było w kontrakcie!


I won’t ask for much

W moim życiu pojawił się władca absolutny, którego życzenia były rozkazem. Początkowo poddałam się bez gadania: bo czwarty trymestr, bo noworodek, bo rzycie madki. Zamieniłam celebrowanie śniadań na szejki owsiane z bananem, przygotowywane jedną ręką. Zamiast powieści czytałam poradniki, których lektura mogła być poszatkowana na 3-minutowe fragmenty, wyszarpane między jednym a drugim donośnym „łaaaa!”. Ograniczyłam samotne wyjścia z domu, bo w domu czekała na mnie żywa kula u nogi w rozmiarze 68. Okej, okres przejściowy. Wyrośnie, podrośnie, ogarnie, zrozumie, przestanie.


I don’t care about the presents

To trwało znacznie dłużej, niż się spodziewałam. Na tyle długo, żebym czasem zapominała, jak to jest być sobą. Nie Olgą pędzącą do pracy. Nie Olgą spieszącą do żłobka. Nie Olgą martwiącą się, jak Ono zaśnie z Nim. Nie Olgą rozwiązującą równania z 7 niewiadomymi (tak wygląda planowanie posiłków przy Jego alergiach, moim unikaniu mięsa oraz Ono unikaniu niemal wszystkiego, co nie jest makaronem, masłem z bułką czy liofilizowanymi truskawkami). Moja lista marzeń, kiedyś taka długa, okresowo kurczyła się do jednego: spędzić jedną dobę jako ja.


This is all I’m asking for

Wstać wtedy, kiedy będę chciała. W swoim tempie, niepoganiana (skądinąd uroczym) „mamo, stań, jeś dzień!”. Zjeść dobre śniadanie, po którym nie będę musiała sprzątać. W piżamie, w której niekoniecznie da się karmić piersią. I czytając książkę. Dorosłą książkę, nie o tym, że idziemy na niedźwiedzia.


More than you could ever know

Chciałabym założyć jedwabną bluzkę bez strachu, że ktoś mi ją upaćka, podrze albo bezpowrotnie zaplami. I długie kolczyki, które nie zostaną ze mnie zerwane, po czym użyte do dekoracji tortu z ciastoliny. Iść na spacer tam, gdzie chcę – bez szukania atrakcyjnych przystanków w stylu placu zabaw, dinozaurów czy stawu z kaczkami. Wpaść po drodze do miłej knajpki, nie sprawdzając wcześniej, czy jest tam kącik dziecięcy. I zamówić kieliszek wina. Bo nie opiekuję się nieletnim, więc mogę.


Laughter fills the air

Pomarzyć – dobra rzecz. Prawda jest taka, że zmiana się dokonała. Nie ma już dawnej mnie. I nie będzie. To trochę tak, jakbym wyjęła wszystko z ciasno zapakowanej walizki, a potem próbowała w niej upchnąć wielki żyrandol na 12 żarówek. I dziwiła się, że choć wcisnęłam z powrotem woreczek z bielizną i trochę kosmetyków, to ni hu hu nie chce zmieścić się wszystko, z pościelą i koszem piknikowym na czele.


To była fajna wycieczka, ale od teraz czekają mnie zupełnie inne. I z tą myślą muszę spakować walizkę.

Na weekend sam na sam – ze sobą.