Rówieśnicy Ono zaczynają właśnie pierwszą klasę. Mnie te emocje omijają – już parę lat temu zaliczyłam wzruszenie nad moim znienacka wyrośniętym dzidziusiem. Bo angielska szkoła znacznie różni się od polskiej. I o tym właśnie chciałam dziś napisać.

Disclaimer: starałam się nie generalizować, jednak z konieczności nie jest to praca naukowa prezentująca pełny obraz brytyjskiej edukacji, a blogowa opowieść o moich prywatnych doświadczeniach i obserwacjach.

Czterolatek w zerówce

Podstawowa różnica między polską a angielską szkołą to wiek jej rozpoczęcia. Obowiązkiem szkolnym objęte są 5-latki, ale w praktyce większość dzieci idzie do zerówki – reception – od września w roku kalendarzowym, w którym kończą 4 lata. Tak właśnie zaczęło szkołę Ono i początkowo byłam nieco przerażona wizją czteroletniego dziecka w szkolnej ławce. Jednak przez pierwsze kilka lat niewiele jest różnic względem polskiego przedszkola.


Bez ławek i dzwonków

Organizacja przestrzeni była zdecydowanie bardziej przedszkolna: dywan, zabawki, stoliki i krzesełka. Nauka odbywała się poprzez zabawę, eksperymenty, projekty grupowe. Nikt nie kazał dzieciom siedzieć w ławkach, czego się obawiałam. Nawet nie dostaliśmy planu zajęć, bo program realizowany jest w blokach tematycznych, które zahaczają o różne przedmioty, bez sztywnego podziału na 45-minutowe lekcje. Po prostu zaczynamy o 9, kończymy o 15:30, i tak codziennie. Dzieci miały też dużo czasu na zewnątrz, a szkolne podwórko ma plac zabaw, boisko i sporo rzeczy zachęcających do różnorodnej zabawy, takich jak kuchnia błotna, rowery biegowe, skrzynki i opony do budowania baz czy torów przeszkód. Przerwa w angielskiej szkole w deszczowy dzień to zabawny widok, bo dzieci szaleją, skaczą po kałużach, czasem nawet bez kurtek, a nauczyciel obserwuje je, stojąc z boku pod jakimś daszkiem albo pod parasolem.


Mundurek włóż, plecak możesz zostawić

Druga różnica to mundurki, które obowiązują w 80% podstawówek. Część placówek narzuca cały zestaw od stóp do głów, określając nawet kolor i rodzaj skarpetek czy gumek do włosów. Inne podchodzą do sprawy luźniej, udostępniając rodzicom tylko ogólną listę krojów i kolorów, z których można samodzielnie komponować zestawy. Taki mundurek można kupić albo we wskazanym przez szkołę sklepie, albo po prostu w ubraniowej sieciówce. Prężnie działa też rynek mundurków z drugiej ręki, bo te ubrania są jakieś magiczne i bardzo łatwo schodzą z nich plamy, dobrze też znoszą częste pranie.

A co z plecakiem? Nie jest niezbędny. Do domu bierze się tylko książki ze szkolnej biblioteki, które mieszczą się w lekkiej, płaskiej teczce. Nie ma podręczników, a wszystkie materiały zapewnia placówka, w tym zeszyty, kartki z zadaniami, materiały piśmiennicze i plastyczne. Kompletowanie wyprawki szkolnej to nieistniejące tu zjawisko. Trochę żałuję, bo kupiłabym sobie trochę ładnych zeszytów. To znaczy… dziecku. Oczywiście, dziecku.


Woda i lunchboksy

Ono mimo to nosi do szkoły plecak, a w nim lunchbox z jedzeniem. Szkoła ma kuchnię i oferuje lunche – i to bardzo smaczne! Przez pierwsze parę lat posiłki są opłacane przez państwo, ale jeśli dziecko nie chce lub nie może ich jeść, to musi przynieść tzw. packed lunch, który otwiera się podczas przerwy około południa. Wszyscy jedzą razem, w dużej sali ze stołami. To zdecydowanie lepsza opcja niż siedzenie pod ścianą na korytarzu i pospieszne wciąganie kanapki na 10-minutowej przerwie, co pamiętam z własnej podstawówki… Nie ma szans na zazdroszczenie słodyczy w śniadaniówkach, bo junk food jest zakazany, jak również napoje gazowane, słodzone czy produkty zawierające orzechy. Do picia woda, dostępna dla wszystkich z takich malutkich poidełek, które na pewno każdy kojarzy z seriali z akcją rozgrywającą się w amerykańskich liceach.


Nowa pani jest gorsza niż stara!

Coroczna zmiana nauczyciela była czymś, co mnie zaskoczyło, i do teraz nie jestem do tej idei przekonana. Mam wrażenie, że służy głównie dorosłym i realizowaniu celów edukacyjnych, a niekoniecznie jest korzystna dla małych ludzi. Tutaj każdy rok obsługuje inny nauczyciel, co ma swoje zalety i wady. W praktyce co roku we wrześniu wysłuchujemy, jak bardzo poprzednia osoba była super, a jaka ta nowa jest okropna, i pewnie tym razem nie będzie inaczej.

Poza tym jest raczej mało stresująco, bo nie trzeba się bać sprawdzianów czy niezapowiedzianych kartkówek, pały za brak zadania albo zeszytu, awantury od rodziców za słabe świadectwo. W angielskiej podstawówce nie ma ocen cząstkowych, dzieci dostają feedback na bieżąco – z zauważeniem wysiłków, włożonej pracy, starań. Świadectwo z oceną opisową daje się rodzicom i jest to po prostu kartka, nie dokument. Na naszym pod szczegółowym, indywidualnym opisem Ono jako ucznia widnieje tabelka z wykazem przedmiotów/umiejętności (np. czytanie, pisanie, liczenie, science, sprawność fizyczna itd.) i zaznaczeniem, czy dziecko opanowało daną rzecz zgodnie z oczekiwaniami dla danego wieku, powyżej lub poniżej. Dzieci mają mniej okazji do porównywania się czy rywalizacji o pierwsze miejsce w klasie, rodzicom też chyba łatwiej wyluzować.


Tylko się nie spóźnij

Wyluzowanie nie może być jednak takie pełne, bo choć angielska szkoła nie ciśnie o oceny, to ciśnie o OBECNOŚĆ. Wskaźnik obecności uczniów jest jednym z kryteriów oceny szkoły i wpływa na jej miejsce w rankingach, co z kolei ma przełożenie na popularność danej placówki i może przyciągać lepiej sytuowanych rodziców oraz zapewniać lepsze finansowanie. Za liczne nieobecności bez podania wiarygodnej przyczyny lub notoryczne spóźnienia lokalny samorząd może nałożyć karę finansową, w wysokości od 60 funtów od rodzica. Nieobecność dziecka należy zgłosić rano w sekretariacie (np. z powodu choroby – katar lub kaszel nie są uznawane za chorobę) lub u dyrektora z wyprzedzeniem (dotyczy nieobecności planowanych, np. wizyta lekarska, wyjazd lub uroczystość rodzinna albo religijna – dyrektor może odmówić zgody).

Współcześnie ta obsesja na punkcie obecności jest wręcz kuriozalna, bo opiera się o przepisy powstałe w XIX wieku, mające zapobiegać wysyłaniu dzieci do pracy zamiast do szkoły, a co za tym idzie, zmniejszać poziom analfabetyzmu w społeczeństwie. Nie znam obecnie żadnego pięciolatka, który byłby zmuszany do pracy w polu czy w fabryce… Znam za to wielu rodziców, którzy przez te zasady nie mogą sobie pozwolić na rodzinny wyjazd w okresie ferii czy wakacji, kiedy ceny biletów czy noclegów rosną nawet pięciokrotnie.


Wakacje znowu są

Często czytam, że angielskie dzieci mają więcej wolnego niż polskie. Nic bardziej mylnego, choć można mieć takie wrażenie, bo przerwy w szkole są dosłownie co chwilę. Czasem nie zdążę się dobrze rozpędzić i wejść w rutynę, a tu cyk, znowu ferie. Rok szkolny w Anglii dzieli się na trzy okresy (terms): jesienny, wiosenny i letni. Oddzielają je od siebie przerwy: świąteczna w grudniu (ok. 2 tygodnie), wiosenna w okresie wielkanocnym/Pesach (też 2 tygodnie) oraz letnia w sierpniu (7 tygodni).  Dodatkowo w połowie każdego okresu jest jeszcze tygodniowa przerwa, tzw. half-term. Szkoły są także zamknięte w dni wolne od pracy – w zeszłym roku był to na przykład dodatkowy dzień na koronację króla Karola. No i inset days, czyli ustalane przez konkretną placówkę dni, kiedy nauczyciele pracują (szkolą się, rozmawiają, ustalają coś), ale dzieci mają wolne. W praktyce dzieci w Anglii chodzą do szkoły przez 190 dni, czyli o 10 dni więcej niż polskie. Aha, i nie ma uroczystego rozpoczęcia ani zakończenia roku, żadnych akademii ani przemówień.


Co w programie piszczy

Na koniec chciałam napisać coś o samym programie, bo powszechna opinia jest taka, że brytyjska szkoła nie uczy dobrze. Krążą żarty, że Brytyjczycy pytają Polaków o niedźwiedzie polarne na ulicach albo znajomość rosyjskiego. Co mogę powiedzieć po tych 3 latach? Że to tylko żarty, i że nie każdy Polak z maturą ma jakąś super wiedzę nawet o własnym kraju. Nie wydaje mi się, żeby Ono odbiegało poziomem wiedzy ogólnej od swoich polskich rówieśników. Na pewno mniej wie o Polsce, a więcej o Wielkiej Brytanii – mnie nikt nie uczył o Wielkim Pożarze Londynu w 1666 ani o tym, jak wyglądała wiktoriańska szkoła, a o przemyśle w Walii przeczytałam dopiero przy okazji oglądania The Crown. Co oczywiste, z polską ortografią Ono nadal jest nieco na bakier i raczej nie zaliczyłoby dyktanda, jednak nie jest to element nauki w naszej szkole. Z kolei program z matematyki czy science wydaje mi się dość zaawansowany (ułamki, proste równania i tabliczka mnożenia już za nami, tak samo podstawowe eksperymenty fizyczne czy chemiczne albo zagadnienia z biologii) i sporo w nim praktycznych umiejętności, które ja na pewno zdobywałam w późniejszych latach. Więc nie powiedziałabym, że jest jednoznacznie gorzej. Na pewno – po prostu inaczej.


Piszę ten wpis na 1 września i jestem myślami ze wszystkimi rodzicami, których dzieci dziś lub za kilka dni idą do szkoły. Po raz pierwszy lub po raz któryś. Życzę nam wszystkim dużo luzu i jak najwięcej szkolnych radości. Trzymajcie się. Damy radę!