Czyli o-matko-codzienność w wykonaniu trzyipółletniego perpetuum mobile oraz jego rodzicielki freelancerki. Miejsce akcji: Londyn.

Tyle było dni do utraty sił

Pamiętam taki wieczór parę miesięcy temu, kiedy zaległam w naszym fotelu-uszaku, totalnie wypompowana, a On ostrzegł mnie: „ale wiesz, że w Londynie będziesz tak samo zmęczona?”. Wiedzieliśmy już wtedy, że przeprowadzka jest blisko i byliśmy w trakcie rozmów na temat naszego życia TAM. Jego słowa miały mnie powstrzymać przed traktowaniem tej zmiany jako rozwiązania wszystkich aktualnych bolączek (celowo nie piszę „problemów”, bo cóż to za problemy). Oczywiście, nie powstrzymało.


Do utraty tchu

Dopiero z perspektywy czasu dostrzegam, dlaczego byłam tak straszliwie zmęczona. Przez prawie 3 lata znajdowałam się w nieustającym biegu, w którym wyszarpywałam miejsce na liche namiastki slołlajfu. Dzień w dzień transportowałam siebie na trasie dom-praca-żłobek oraz Ono na trasie żłobek-dom. Ciągle spóźniona. Ciągle z wyrzutami sumienia, że nie jestem gdzie indziej. Zazwyczaj, kiedy spędzałam z Ono quality time na placu zabaw, oznaczało to rezygnację ze zrobienia zakupów i w miarę zdrowej kolacji dla nas trojga, lub też przygotowania tej kolacji kosztem wieczoru sam na sam z Nim, na rozmowie innej niż „kup jutro mleko”. Z kolei jeśli wracałam do domu wcześniej, to niewybiegany toddler (nie jest to makaronizm, po prostu nie istnieje polski odpowiednik) robił aferę w sklepie, a później demolował mieszkanie.


Tyle było chwil

Nie ma się co oszukiwać, zmiana otoczenia nie była tak istotna jak zmiana pracy. Zawsze mówiłam, że fajnie jest jeździć tramwajem, bo mogę sobie poczytać w spokoju. Ale czy można mówić o spokoju, kiedy wybiega się z domu ze świadomością spóźnienia do biura, wskutek której żołądek ściska się tak, że nie da się zjeść śniadania? Albo kiedy wybiega się z biura ze świadomością spóźnienia do żłobka i w myślach pogania tramwaj, zamiast skupić się na czytanym tekście? Niepostrzeżenie układ, który wydawał mi się idealny, po dodaniu Ono zaczął się chwiać w posadach. I tak długo się trzymał bez spektakularnego jebut.


Jak odnaleźć nagle radość

Od lat deklaruję, że lubię codzienność. I teraz wracam do tego, ale tak naprawdę. Co rano budzi mnie radosny uśmiech albo gilgotki i przytulanie. Ewentualnie jakieś jęki, kiedy żółtko się nie wleje i trzeba je popchnąć kakałkiem. Idziemy wówczas do kuchni, gdzie razem przeprowadzamy rytuał parzenia kawy: ja trochę na pamięć i półprzytomnie odmierzam 20 g brązowych ziarenek i kręcę młynkiem jak Tybetańczyk, Ono z pełną powagą i zaangażowaniem rozkłada filtr i szuka na wyświetlaczu wagi O jak Olga.


Jak pozbierać myśli

Z filiżanką wędruję na kanapę, żeby na spokojnie pobudzić neurony. Grzeję plecy w promieniach słońca padających przez wielkie okno z wykuszem. Myślę, że to był świetny pomysł, żeby przenieść tu tę sofę. Za mną trwa nieustająca transmisja filmów przyrodniczych, bo widok mamy na ogródek z trawnikiem i jabłonką, po którym szaleją wiewiórki i ptaki. U moich stóp rozpościera się budowa drewnianej linii kolejowej albo kanciastego, pstrokatego osiedla dla kotków. Nowy dzień wstaje.


Z tych nieposkładanych

Jemy śniadanie, On wychodzi do pracy, a ja siadam do swojej roboty. Pracuję z minutnikiem: 30 minut dla mnie, kwadrans dla Ono. To taka zmodyfikowana pod trzylatka metoda Pomodoro, dzięki której koło południa mam już za sobą prawie 3h pracy – zwykle wystarcza, żeby ogarnąć nocne pożary i bieżące zadania. Później możemy iść na spacer. Ono z namaszczeniem wybiera sobie ubranie, a później zabawkę. Często obserwuję uśmiechy przechodniów na widok pstrokato ubranej figurki, z powagą maszerującej chodnikiem z półmetrową pluszową świnią w objęciach.


Ważne jest kilka tych chwil

Z dziecięcą radością odnotowuję zauważony podczas spacerów koperek w warzywniaku, fotogeniczny plac zabaw, kawiarnię z kawą z lokalnej palarni. Chłonę tę naszą nową okolicę całą sobą i wiem, że ta beznadzieja i bezradość, które odczuwałam w ostatnim czasie, były po prostu zmęczeniem tym, co poznałam od podszewki przez minione 16 lat. Czasem żartuję, że jesteśmy z Krakowem w nieco toksycznym związku. Jeśli tak na to patrzeć, to chyba teraz przeżywam ekscytujący romans z niezwykle ciekawym angielskim dżentelmenem.


Sama jestem ciekawa, jak to się rozwinie.