Nie ma chyba wiele słów, które niosłyby taką nadzieję, a zarazem wzbudzały panikę. Przeprowadzka. Wdech, wydech. W tym roku dobiegnie końca mój 16-letni związek z Krakowem.

Świat w oczach dziecka

Kiedy byłam mała, trochę zazdrościłam koleżankom, które już się kiedyś przeprowadzały. „Przeprowadzka” brzmiało jak Narnia, wakacje albo nowa, apetycznie gruba książka: ekscytująco. Nie miałam pojęcia, z czym to się wiąże. Dla mnie zmiana adresu zamieszkania w obrębie jednego miasta czy też kraju nie była wielką rewolucją. To dorośli załatwiali wszystkie sprawy i pakowali dobytek. Wyobrażałam sobie, że dostałabym nowy pokój, z początku może trochę obcy, ale po kilku dniach wszystko wróciłoby do normy. Wiedzę czerpałam z amerykańskich seriali familijnych.

Dylematy, dylematy

Podejrzewam, że Ono postrzega to podobnie, bo nie wydaje się zmartwione faktem przeprowadzki. To ja, jako dorosła, planuję, przewiduję i się martwię. Wertuję strony internetowe i robię niekończące się listy rzeczy do zrobienia. Ogarniam logistykę. I zadaję sobie mnóstwo pytań. Co z przedszkolem? Jak się zaadaptuje? Będzie mieć przyjaciół? Dogada się z nimi? Jak będziemy spędzać czas? Czy mam powiadomić naszą przychodnię? Przetłumaczyć kartę szczepień?


Ale uprzedzam fakty.
Przecież Ty nic nie wiesz!
Przeprowadzamy się.
Do Londynu.


Kiedy rozmawialiśmy o logistycznej stronie przeprowadzki, zasugerowałam, żeby On najpierw pojechał sam i poszukał nam mieszkania. Uznałam, że to będzie łatwiejsze dla Ono, jeśli od razu wprowadzi się do docelowego lokum, a nie będzie się tułać po ciasnych Airbnb. Oboje sądziliśmy wtedy, że to super pomysł. Spakuję nas sama i już, co za kłopot wsadzić ciuchy, pościel, naczynia i zabawki do paru pudeł. Zamówiliśmy kartony (po maśle Miss Kromeczki) i worki próżniowe. Zabrałam się do roboty.


Pakuj się kto może!

O, nadmiarze. O, obfitości. O, ogromie. Zaczęłam od Jego ubrań, bo myślałam, że pójdzie szybko. I fakt, uwinęłam się w zaledwie 1,5 godziny, słuchając dla kurażu piosenek z serialu „Glee”. Udało mi się upchnąć wszystko w 3 duże worki próżniowe, a przecież to nie cała Jego garderoba, bo dużej części się ostatnio pozbył (spoczywajcie w spokoju, koszulki starsze niż nasza znajomość, a więc prawie pełnoletnie). Poziom zmęczenia był taki, jakbym zrzuciła tonę węgla. Na szczęście siostra i mama mają wpaść mi pomóc, bo na samą myśl o pakowaniu kuchni czuję nerwowe dreszcze.

 

Brać – albo nie brać..?

Oto jest pytanie. Co wziąć, co zostawić, co wyrzucić, a co oddać. Brać wieszaki na ubrania, a może kupić na miejscu? Czy przyda mi się futro? Raczej nie. Ale wezmę Emu. Co z oczyszczaczem powietrza? Suszarką do włosów? Kieliszkami na wino? Żelazkiem? Sokowirówką? Przez 12 lat wspólnego mieszkania zgromadziliśmy ogrom przedmiotów tak wielki, że przetransportowanie wszystkiego do innego kraju będzie z całą pewnością niemożliwe. Z drugiej strony, pewnych rzeczy nie ma sensu dublować, bo po co mi kilkadziesiąt drewnianych wieszaków w piwnicy i drugie tyle na Wyspach? Tak, zgadłaś, wieszaki biorę, podjęłam decyzję w trakcie pisania tego akapitu.


Co powie Ono?

Chcąc jakoś przygotować Ono na to, co nas czeka, zaczęłam szukać książki dla dzieci o przeprowadzce. Bezskutecznie. Jakieś po angielsku, niedostępna wszędzie „Matylda wyjeżdża” albo pozycje kompletnie nieakceptowalne estetycznie i/lub językowo. Więc sama napisałam taką książkę. Koleżanka ją ilustruje i wkrótce spodziewam się wejść w posiadanie papierowej wersji. (Tak, pokażę, jak będzie gotowa!)

Bojaźń i drżenie

Wracając do tematu przeprowadzki. Jestem podekscytowana i przerażona. Mam pewność, że o czymś ważnym zapomnę. Martwię się, jak Jemu pójdzie szukanie mieszkania – podobno nie jest to łatwe zadanie. Niepokoi mnie nadchodzący Brexit i to, że Ono nie bardzo chce choćby słuchać, jak czytam po angielsku (choć książka „Prosiaczek i Zjednoczone Królestwo” troszkę ten opór przełamuje). W całym zamieszaniu nie ma we mnie za bardzo miejsca na radość z tej zmiany. Czuję się tak jak wtedy, kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym: oszołomiona i tak niepewna, że trudno mi się cieszyć.


Jak się żenić, to się żenić

Jeśli już szukać analogii, to zmiana miasta (i państwa!) po tylu latach jest trochę jak kończenie związku. Z jednej strony fajnie, bo idzie nowe, a z drugiej trochę smutno. Z kolei planowanie wszystkiego przypomina nieco organizację hucznego wesela. Z tą różnicą, że nikt nie wymyślił jeszcze konsultantów przeprowadzkowych ani Notatnika Młodej Ekspatki.


Ale tak samo, jak po weselu, można po wszystkim odetchnąć z ulgą.

I zacząć żyć.