Nie-wiem-ile słów o zwalnianiu, kiedy świat przyspiesza.

W wielkim mieście niebo jasne

Gwiazd szukam, przewodniczek drogi. A ich nie widać, bo za dużo tu świateł, latarni, neonów, citylightów, ekranów LED i rozjarzonych kilowatogodzinami bastionów cywilizacji. Chodzę wyłożonymi kostką brukową chodniczkami, spaceruję po asfaltowych alejkach, mieszkam w domu z betonu, w którym zamiast wolnej miłości mogę co najwyżej liczyć na (nudne) stosunki małżeńskie. Oraz akty nierządu. Jako zwierzę miejskie, po ucywilizowaniu mam nikłe szanse na kontakt z naturą. Jestem miejskim szczurem. Wyścig mnie nie ominie.


I wiadomo, żyć niełatwo

Dawno mnie tu nie było. Kiedy znikam z bloga, to zwykle znaczy, że wciągnął mnie wir realnego życia i rozpaczliwe próby utrzymania naszej łódki na wodzie podczas niespodziewanego sztormu. Czasem sklecę parę zdań i wrzucę coś do sieci, ale podczas burzy nie ma czasu ani nastroju do robienia selfie. Krótko mówiąc, brakuje mi wolnej ręki. I wolnej głowy.


Oto widać nikną ludzie

Celowo piszę o (po)wolności, bo kiedy dużo się dzieje, uwolnienie się od pędu staje się moją receptą na przetrwanie. Jednak, o paradoksie, w dzisiejszym świecie, żeby uciec od szybkości, zwykle trzeba włączyć turbodoładowanie i biec jeszcze szybciej. Lub przeciwnie, usiąść i pozwolić się wyprzedzić. Drugi sposób jest mniej popularny, bo przecież rozwój osobisty i każdy coach ci powie, że jak stoisz w miejscu, to się cofasz. No to cofam się. I co z tego? Może do niektórych chwil warto powrócić.


I o cudzie myślą

Cudowna w prowadzeniu kameralnego bloga jest swoboda. Zero spiny o zasięgi, które zresztą i tak jakoś utrzymują się na znośnym poziomie. Grafik postów ustalam sobie sama, a kiedy decyduję się na przerwę, to żadne terminy czy umowy mnie nie trzymają. Zalety, jakie ma slow blogging, zdecydowanie przeważają dla mnie nad wadami.


By osłodzić sobie życie

Cenię sobie niebywale to powolne blogowanie, kiedy bez żadnej presji siadam wieczorem do laptopa. Pod ręką mam herbatę, a na stopach miękkie kapcie. Myśli swobodnie spływają z palców, wystukujących na klawiaturze moją własną melodię. Piszę, bo sprawia mi to przyjemność. Kiedy dzieją się rzeczy trudne, o których pisać nie chcę – nie piszę wcale. Kiedy dzieją się rzeczy ważniejsze od bloga – zajmuję się prawdziwym życiem. Bez specjalnych starań i analizowania po prostu jestem „tu i teraz”.


Po co tak daleko jechać

Żyłam slow, zanim to było modne. I robiłam to na długo przedtem, zanim ktoś znalazł na to nazwę – całkiem jak pan Jourdain. Udaje mi się to w środku miasta i z pracą na dwa etaty, bo zajmowanie się dzieckiem i domem to robota na 8h dziennie, a często więcej. Udaje mi się to bez domku pod miastem, samochodu do ucieczek w fotogeniczne miejsca i białej lnianej pościeli z kocem z wełny czesankowej, rzuconym na wierzch niby to niedbale. Bo – wbrew temu, co próbują nam wmówić dyszące żądzą zysku media – żeby bardziej i mocniej być, wcale nie trzeba najpierw mieć.


Rośnie balon wielkich marzeń

Czy nie macie wrażenia, że to coś, co miało być ucieczką od komercji i samonapędzającej się machiny konsumpcjonizmu, trafiło między jej trybiki? Tam zostało przemielone, przeżute i wyplute w pięknym, celofanowym opakowaniu z logo znanego koncernu. Slow stało się produktem. Ci, którzy go pragną, nie kupują apartamentów blisko centrum, ale budują domy gdzieś pod lasem. Wydają absurdalne pieniądze na slow-gadżety i slow-musthave’y. Mają tak samo długie listy marzeń, jak ci, którzy żyją fast.


Pokochać kogoś jeszcze prościej

Im więcej myślę o życiu, które chciałabym, że tak powiem górnolotnie, wieść – tym bardziej jestem pewna, że na pierwszym miejscu jest u mnie miłość. Ta rozumiana typowo, najbardziej oczywista, do Niego i reszty mojej rodziny, ale i do dobrego jedzenia czy otaczania się pięknem. Także do siebie samej, co wiąże się z troską i dbałością o moje potrzeby, ze starannym wybieraniem, komu lub czemu poświęcam mój czas. I tego, do czego dążę.


I ja doczekam tego dnia

Moja „powolność” to stan po wolności. Wolności od przymusu robienia tego, co mnie niszczy czy zatruwa. Wolności wyboru tego, co robię. Wolności decydowania, jak ma wyglądać moje życie, mój dzień, moja lista marzeń i celów, a nawet mój talerz. Wolności od social mediów, z których lubią wylewać się czyjeś jedyne słuszne poglądy na wszystko.


Ciągle idę – spacerkiem – w kierunku tej wolności. Z bukietem niezapominajek w dłoni.