Ponad 1000 słów o chwilach, które chcę pamiętać.

Jedno

Idę przez osiedle w takt monotonnego buczenia mojego zmęczonego, głodnego, wkurzonego unieruchomieniem dziecka. Śnieg skrzypi mi pod butami przy każdym kroku, mroźny wiatr rozwiewa kosmyki włosów, które wymknęły się spod czapki. Na plecach torebka, a na ramieniu siatka z zakupami, która waży tonę. Zęby zaciśnięte, żeby nie wybuchnąć, a w głowie kołaczące się jak mantra „jasna cholera, jasna cholera”.

W skrzynce znajduję awizo. Trzymając je w zębach, wspinam się po schodach z niejakim trudem. Te wszystkie kilogramy – dziecko, zakupy, zimowe ubrania – zawsze ciążą mi bardziej po całym, męczącym dniu. Wydobywam z plecaka klucze, oczywiście tkwiące na samym dnie. Stanąwszy w przedpokoju, dostrzegam kątem oka swoją sylwetkę w lustrze: zasapaną, zgrzaną, rozczochraną, z czapką na bakier i z naroślą na brzuchu w postaci nosidła z dzieckiem. Rozpinam jagodową kurtkę dla dwojga, próbując nie zwracać uwagi na jęki, jakie wylewają się z ust Ono. Schyliłam się, żeby rozpiąć buty, i dostrzegłam oczko w nowych rajstopach. W tej samej chwili dzwoni mój telefon – po melodyjce poznaję, że to On, ale nie mam wolnej ręki, żeby odebrać.


I wtedy ta kołacząca się po głowie jasna cholera znajduje wreszcie drogę do moich ust, skąd wyślizguje się w postaci wściekłego bulgotu. Ono aż podskakuje i patrzy na mnie z nieskrywanym przerażeniem.


Drugie

Krok za krokiem po skrzypiącym śniegu. Nieskrywana radość z każdego dostrzeżonego szczegółu: z lewej mały piesek w kurteczce, a obok duży w foliowych butach. Z prawej śmieciarka, a przed nami karmnik dla ptaków, przy którym uwijają się dziarsko sikorki z kolorowymi brzuszkami. Nie spieszymy się, bo po co – nic się nie stanie, jeśli wrócimy do domu parę minut później niż zwykle. Zbliżamy się do stojaka na miejskie rowery, a Ono jak detektyw Monk tryka czubkiem palca każdy z kilkunastu wystających elementów, powtarzając z namaszczeniem: ede, wa, ci. Kiedy kończą się zapamiętane liczby, wymyśla swoje ecie-pecie, po czym patrzy na mnie porozumiewawczo, z wesołym uśmieszkiem na pyzatej buzi.  Jest pochmurne zimowe popołudnie, ale dla mnie jakby właśnie zaświeciło słońce.


W tym samym pokoju

Te dwa okna to widok na różne dni w jednym pokoju mojego życia. Gdybyś spojrzała przez pierwsze, pewnie byś mi współczuła albo myślała o mnie z politowaniem. Jeśli trafisz na widok z drugiego, może mi zazdrościsz, a może uśmiechniesz się pod nosem, bo sama masz to samo.  Ja częściej wyglądam przez to pierwsze. A raczej: z zaciętą miną pucuję w nim szyby, jednocześnie próbując zrobić siedemnaście innych rzeczy. I wierz mi, wcale mnie to nie cieszy.

Kobiety ciągle starają się, by wszystko naraz szło jak w zegarku, by wszystkie talerze lśniły, wszystkie dzieci były szczęśliwe, a wszystkie ubrania czyste.

Debora L. Spar, „Supermenki”

Trwałość pamięci

To nie tak miało być, myślę, kiedy kolejny dzień spędzam na jałowym bieganiu jak chomik w kołowrotku, próbując odfajkować jak najwięcej punktów z niekończącej się listy to do. Minione tygodnie i miesiące zlewają się w mojej pamięci w jedną, szarą i bezkształtną masę, w której najdrożsi mi ludzie – On, Ono, moi rodzice, rodzeństwo – stanowili jedynie irytującą przeszkodę. Bo wymagali poświęcenia im czasu i uwagi. A akurat to były u mnie towary deficytowe w gonitwie między, nazwijmy rzecz po imieniu, całą masą nieistotnych pierdoletów.


Matka polska ośmioręka

Niepostrzeżenie zniknęła we mnie ta miłośniczka i koneserka codzienności, którą dawniej byłam. Nerwowo przygotowuję śniadania, zamiast je celebrować. W nieskończoność odkładam zmianę pościeli na świeżą, w którą zawsze tak lubiłam się wtulać, bo wiem, że pewnie w połowie będę musiała je przerwać i nakładać misiowi czapeczkę albo lulać lalę. Ubieranie się przestało być przyjemnymi spotkaniami z ulubionymi ciuchami, a stało się wyścigiem z czasem, który zawsze przegrywam, mając na sobie przypadkowo dobrane części garderoby. Stałam się zagonioną matką polską ośmioręką, która próbuje zrobić wszystko naraz, warcząc przy tym na wszystkich i walcząc ze wszystkim. O co? A żebym to ja wiedziała.


Medal z batata

Kiedy o tym myślę, to wydaje mi się, że mam w sobie jakieś dziwne przekonanie, że powinnam – ba, muszę! – robić wszystko na 100%. Doprowadzić do doskonałości każdy aspekt mojego życia. Odebrać główną nagrodę za planowanie posiłków i perfekcyjnie dopracowane logistycznie zakupy, zrobione według starannie obmyślonego wcześniej budżetu. I kolejne: za idealnie uporządkowaną szafę, w której wszystko do siebie pasuje, za przepiękne mieszkanie, którego każdy kąt zbiera same serduszka na Pintereście i Instagramie, za kreskę na oku, dziecko ubrane pod kolor i bezglutenowe wegańskie burgery z batata, które lepiłam ostatkiem sił do 1 w nocy, żeby przemycić rodzinie superfoods. A jeszcze przy tym powinnam być wydajna w pracy, rozwijać się zawodowo, czytać mądre książki, być na bieżąco z serialami, jeździć w ciekawe miejsca, skończyć wreszcie pisać moją książkę, pozbyć się z piwnicy zalegających tam śmieci i zrobić prawo jazdy. Jakie demony wpędziły mnie w ten szaleńczy wir, w którym zagubiłam się (i siebie) na tyle, że tak naprawdę nie udawało mi się osiągnąć nawet połowy w żadnej z tych spraw? I przede wszystkim: jak z tego wyjść?

Przestańmy być cholernie doskonałe. Zwłaszcza w dziedzinach, gdzie, szczerze mówiąc, stawka jest cholernie niska, jak pieczenie babeczek czy dekoracja pokoju dziecinnego. Jako pokolenie  – może nawet jako naród – mamy zbyt wylizane domy, zbyt hipoalergiczne dzieci, nasze rodziny są za dobrze ubrane i zorganizowane. Nie pomaga to ani dzieciom, ani małżeństwom. A już na pewno nie pomaga nam samym.

Debora L. Spar, „Supermenki”

Witaj znowu, Scarlett

Nie było mnie tu od miesiąca. Półświadomie wrzuciłam blog – wraz z kilkoma innymi sprawami – do worka Scarlett O’Hary z napisem „pomyślę o tym jutro”. Miałam czas zastanowić się chociażby nad tym, na co tak naprawdę chcę poświęcać swoje nieliczne wolne wieczory. I doszłam do wniosku, że pisanie kolejnego paraparentingowego wpisu, który zaginie w mroku internetów, nie jest jedną z tych rzeczy. Że chciałabym skupić się na tym, co będzie miało znaczenie za parę lat. Na czymś, co będę pamiętać.


Zakładam moją maskę

Kojarzycie ten fragment instrukcji bezpieczeństwa z samolotu, kiedy pojawia się zdanie: najpierw załóż maskę tlenową sobie, a dopiero później pomagaj innym? W życiu jest tak samo. To banalne, jednak jestem przykładem, że łatwo o tym zapomnieć: nie da się uszczęśliwić innych, jeśli sami nie będziemy szczęśliwi. A dodatkowo, nie da się nauczyć dziecka tego, czego sami nie potrafimy robić. Lub nie robimy. Serio, czy naprawdę chcę, żeby Ono za parę lat wspominało mnie jako wiecznie wściekłego, zabieganego chomika w kołowrotku między pracą, składaniem prania a polowaniem na ekologiczne bataty? Zakład, że nie powie nigdy: „mama nie miała dla mnie czasu i zasypiała na stojąco, ale to nie szkodzi, bo pilnowała, żeby skarpetki pasowały mi do koszulki”. Zakład, że On nie stwierdzi za 20 lat: „a pamiętasz ten obiad, który ugotowałaś tej nocy, kiedy była premiera nowego sezonu Dr Who?”.


Jutro to dziś, tyle że jutro

Nie jestem Mrożkiem, więc trochę mi zajęło dojście do tego, że mój projekt „życie” trwa właśnie teraz. Nie ma prób generalnych. Wszystko to dzieje się teraz, na żywo, bez cięć i możliwości poprawki. Kiedy wrzeszczę na dziecko, bo właśnie spóźniam się do pracy, a Ono nie chce założyć czapki – to właśnie nieodwracalnie psuję sobie i mojej rodzinie dzień 28 lutego 2018, który moglibyśmy wszyscy troje zapamiętać zupełnie inaczej. Który mógłby wyglądać jak to, co widać przez drugie okno.


Kamienie i kamyki

Mam taki notes, w którym spisuję wszystkie „pierwsze razy” mojego dziecka. Te wszystkie kamienie milowe, do których jako rodzice przywiązujemy tak wielką wagę. Ale to nie one wypełniają naszą codzienność, a drobne kamyczki, te wszystkie momenty, które nadchodzą nagle i w których przez parę sekund czujesz totalną harmonię istnienia. Zdarzają się wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Podczas jedzenia, spaceru, zabawy. Kiedy patrzysz na śpiące spokojnie dziecko i nie możesz oderwać wzroku, chociaż wiesz, że mokre pranie czeka na rozwieszenie albo że czas wysłać Faworki.


Mniej, ale bardziej

Radzicie mi odpuszczać. Oczywista oczywistość, pierwszy krok do tego, żeby osiągnąć jako taką równowagę. Umiem, robię, praktykuję. Ten tekst jest o tym, co kiedy już to zrobisz i dojdziesz do ściany. Kiedy wykreślisz wszystko, co wykreślić można, olejesz wszystko, co nie musi być zrobione na tip-top i wchodzisz w tryb planu minimum – i nadal brakuje Ci doby, a poczucie wszechogarniającej porażki na każdym polu staje się nieodłącznym towarzyszem. Kiedy musisz zdecydować, czy wolisz być głodna czy nieumyta. Kiedy musisz zacząć olewać rzeczy naprawdę istotne i fundamentalne. Kiedy stajesz przed koniecznością wyboru. Wtedy trzeba po prostu zmienić okno. Nawet jeśli to oznacza, że to pierwsze porośnie pajęczynami.


Dlatego wybaczcie, jeśli mnie tu ostatnio mniej. To znaczy, poszłam akurat zadbać o moje drugie okno.