My wszyscy. A szczególnie matki.

Chwyt 1: gra słów

Kupiłabyś koc dziecięcy z poliestru lub z wiskozy? Zapłaciłabyś więcej za ubranko z bawełny o specjalnym splocie? Wrzuciłabyś do koszyka żel pod prysznic „Familijny” bez uśmiechniętego dzidziusia i napisu „hipoalergiczny emolient od 1 dnia życia” na opakowaniu? Prawdopodobnie nie. Ale rodzice to wszystko kupują, tylko… pod innymi nazwami.


Czytaj skład

Szalenie modne są ostatnio kocyki minky, wykonane ze specjalnej odmiany polaru. A polar to dzianina wykonana z syntetycznych włókien poliestrowych, w składzie identycznych jak butelki PET na wodę czy napoje. Popularne otulacze bambusowe uszyte są z wiskozy, włókna uzyskiwanego po chemicznej obróbce łodyg bambusa. Brzmi „sztucznie”? A wiskoza jest naturalna! Muślin, od lat często wybierany na ubranka dziecięce, pieluszki lub kocyki, to piękna nazwa splotu tkaniny – tak jak satyna czy tafta, może być utkany z dowolnych włókien. Zazwyczaj jest to bawełna.

„Kupiłam tak polecane pieluszki muślinowe, które okazały się niezgodne z opisem. Zamiast muślinu dostałam zwykłą bawełnę! Nie polecam! Wyciąganie kasy i oszukiwanie klientów!”

– KOMENTARZ DO AUKCJI W SERWISIE ALLEGRO

Obiecanki-cacanki

„Minky” brzmi przecież bardziej miękko niż „poliester”, a „bambus” kojarzy się z naturą dużo silniej niż „wiskoza”. Uważać trzeba też na nazwy handlowe stosowane przy opisach kosmetyków. Większość mam kąpie swoje dzieci w emolientach, zazwyczaj opisywanych dodatkowo jako „hipoalergiczne” czy „od 1. dnia życia”. Żaden z tych terminów nie ma określonej prawem definicji, co oznacza, że można go używać bez żadnych konsekwencji. Także na mieszance silnych detergentów z pochodną ropy naftowej i syntetycznym aromatem rumiankowym. Pod odpowiednią nazwą można sprzedać wszystko.


Chwyt 2: gra na emocjach

Kochamy nasze dzieci. Boimy się o ich przyszłość, zdrowie i życie. Te emocje bezwstydnie wykorzystują reklamy, sprzedając nam najróżniejsze gadżety (mniej lub bardziej przydatne). Straszą rzekomymi lub realnymi niebezpieczeństwami, obiecują pomoc w wychowaniu małego geniusza, rozwoju kreatywności, wyobraźni i sensoryki (modne słowo). Przekonują, że tylko z ich produktem nasze dziecko będzie zdrowe, silne, odporne, mądre, pełne energii i szczęśliwe.


Projekt: dziecko

Te wszystkie obietnice i zapewnienia wspierają silną obecnie tendencję do traktowania rodzicielstwa jak projektu. Określamy cele, delegujemy zadania i wykorzystujemy potencjał w 100%, trenując dziecko niemal od pierwszych chwil na tym świecie. Zamiast być rodzicami, partnerami swojego dziecka, być blisko i wspierać je, stajemy się managerami projektu i spinamy się, jeśli wyniki naszej pracy nie są takie, jakich oczekiwaliśmy. Trochę pisałam o tym rok temu, we wpisie „Zawsze wzwyż„.


Zakupy sercem, nie głową

Dorośli piją kawę i energetyki, żeby wycisnąć z doby jak najwięcej. Dzieci dostają płatki wzbogacone żelazem, żelki z witaminami, serki z wapniem na kości, krem kanapkowy dający energię i kefir wzmacniający odporność. Dorośli kupują ubezpieczenie od następstw nieszczęśliwych wypadków – dzieci mają zabezpieczenia do kontaktów, ochraniacze do nauki raczkowania, kaski do nauki chodzenia, kapcie antypoślizgowe, poduszki antywstrząsowe, plecaczki amortyzujące przy ewentualnym upadku, łóżeczka ze szczebelkami, plecaczki ze smyczą, elektroniczne nianie, monitory oddechu… A do tego każdą minutę dnia zaplanowaną na aktywność rozwojową, edukacyjną, sensoryczną. Oczywiście przy użyciu koszmarnie drogich zabawek i specjalnie zaprojektowanych pomocy.

Mata gimnastyczna. Zawiera 10 aktywizujących elementów. Zaprojektowana z uwzględnieniem trzech etapów zabawy zmieniających się z wiekiem dziecka — od dzidziusia do tuptusia!

– opis zabawki edukacyjnej dla noworodków i niemowląt;
Źródło: strona producenta.
Cena produktu: 250 zł

Dziecku będziesz żałować?!

To kolejna z odmian gry na emocjach, szczególnie często wykorzystywana przez producentów żywności dla niemowląt i dzieci. Przez lata kładli nam oni do głowy, że dzieci nie można karmić tym samym, co jedzą dorośli. Co oczywiście miało na celu skłonienie rodziców do zakupu specjalnego mleka w proszku (to z piersi nieprzebadane jest!), specjalnych obiadków w hermetycznie zamkniętych słoiczkach, specjalnych soczków z wyselekcjonowanych warzyw i owoców, kaszek wzbogaconych o niezbędne mikroelementy, a w dalszej przyszłości zaopatrywania się w zupełnie osobnym dziale sklepu spożywczego w słodzone serki z wesołymi nadrukami i ciasteczka w zabawnych kształtach.


Chwyt 3: tako rzecze ekspert.

W tej kategorii mamy wszystkie produkty „rekomendowane”, „zalecane” czy choćby „atestowane” przez dowolny autorytet w dziedzinie okołodziecięcej. „Eksperci” to także blogerzy parentingowi czy instamatki, którym firmy bardzo często płacą za prezentacje produktów na blogach czy profilach na Instagramie. To nie oznacza, że te rekomendacje są zawsze i wszędzie nieszczere. Jednak warto weryfikować te opinie i przefiltrowywać je przez sito własnych doświadczeń. To, że jakiejś blogerce pasuje krem X, nie oznacza przecież, że naszej skóry nie uczuli. I to nie będzie jej wina.


Każdego można kupić

Nie jest przecież tajemnicą, że rekomendacje niektórych instytucji to kwestia kasy: płacisz i masz. Chyba wszyscy wiemy też, że w reklamach nie występują prawdziwi lekarze czy farmaceuci, a aktorzy wygłaszający napisane wcześniej kwestie. Celebryci firmujący swoim nazwiskiem i twarzą jakiś produkt też dostają za to pieniądze, wskutek czego nie jesteśmy w stanie zweryfikować ich szczerości. A atest to jedynie papier dopuszczający dany towar do sprzedaży i użytku, więc nie oznacza automatycznie, że np. nosidełko dla dziecka, fotelik samochodowy czy kosmetyki są warte zakupu.


Minimalistyczna wyprawka

W końcu, gdyby zastanowić się na chłodno, jedynym naprawdę niezbędnym elementem wyprawki byłyby ubranka i pieluchy. (Polecam lekturę książki Dziecko bez kosztów). Warto filtrować treści reklamowe, wszelkie zalecenia ekspertów i blogerskie listy must have, żeby nie zostać ofiarą rodzicielskiej mody: z pustym portfelem, stertą zbędnych gadżetów i dzieckiem bawiącym się starą kartą na punkty z Almy.


Nie wystarczy wiedzieć

Świadomość istnienia powyższych mechanizmów nie chroni nas niestety przed wpadnięciem w pułapkę marketingu dziecięcego. Sama kupiłam kilka rzeczy, które okazały się na dłuższą metę nieprzydatne lub też po prostu nie podpasowały mojemu dziecku. Tak było z misiem-szumisiem, którego po kilku miesiącach sprzedałam, bo okazało się, że Ono znacznie lepiej śpi przy tzw. brązowym szumie (brown noise) z aplikacji z telefonu, która w dodatku jest głośniejsza i nie wyłącza się po jednej fazie snu. Tak było z koszem Mojżesza, z którego korzystaliśmy z radością, jednak gdyby go nie było, nie zauważylibyśmy różnicy. Pojemnik na brudne pieluchy Sangenic też szuka nowego domu, bo my korzystamy już głównie z wielorazówek.


Jak oszczędzić parę tysięcy

Sukces natomiast mogę odnotować w kwestii kosmetyków i karmienia: dzięki temu, że od lat czytam składy w drogerii i w spożywczym, oszczędziliśmy sporo pieniędzy. Jak sprawdziłam, co jest w reklamowanym szamponie „od pierwszych dni życia”, promowanym w sieci mleku modyfikowanym, kaszkach z misiem czy serkach z dinozaurem, sięgnęłam po te mniej popularne produkty ze znacznie lepszym składem. Z jedzenia „dziecięcego” kupujemy tylko wafelki ryżowe i musy w tubkach z Hippa, bo Ono za nimi wyjątkowo przepada. Karmienie piersią, a później rozszerzanie diety metodą BLW oszczędziło nam, lekko licząc, jakieś 5 tysięcy złotych przez pierwszy rok.


A na co Ty dałaś się naciągnąć przy kompletowaniu wyprawki?