Moje (nasze) wrażenia z Berlina w 825 słowach.


Podróż sentymentalna

Nie byłam w Niemczech od kilkunastu lat. Kiedy stanęłam przed półkami w sklepie, czułam się jak Proust nad magdalenką: znajome etykiety, nazwy, smaki. Myślami wróciłam do dzieciństwa i wakacji u babci, do jogurtów cytrynowych, soczków Capri Sonne, czekolady Ritter Sport i ciastek „amerykanów”. A najlepsze, że wcale się tego nie spodziewałam, kiedy zdecydowaliśmy, że na pierwszy zagraniczny wyjazd zabierzemy Ono do Berlina.

Mit niemieckiego porządku

Co mnie zaskoczyło, to fakt, że wcale nie było czyściej niż w innych stolicach, jakie znam. Wszędzie mnóstwo graffiti, i to niekoniecznie takiego o wysokim poziomie artystycznym. W parku, obok którego mieszkaliśmy, w sobotni poranek poniewierało się mnóstwo śmieci. I pustych butelek. A niby Ordnung muss sein. Choć fakt, że po południu wszystko już było uprzątnięte. I zero psich kup, chociaż psów sporo.

Prekursorzy minimalizmu

W Berlinie działała tzw. Szkoła Bauhausu, czyli (w skrócie) taki nurt projektowania, który nastawiony był na maksimum użyteczności i prostotę formy przy jednoczesnym zachowaniu walorów artystycznych przedmiotu. To nie tylko wzornictwo użytkowe, ale też w dużej mierze architektura, a wpływ twórców tej szkoły widać wyraźnie w nowych budynkach w mieście. Jak to podsumował On, łona mózgów współczesnych architektów Berlina wciąż zapładnia spuścizna Bauhausu. (Obiecałam Mu, że zamieszczę to zdanie na blogu. No to zamieszczam).

Miasto podziałów

Wychowałam się w Tarnowskich Górach, teraz mieszkam w Krakowie – najlogiczniejszym planem miasta wydaje mi się więc układ oparty na prawie magdeburskim: rynek, wokół niego trochę uliczek, reszta miasta zawinięta dookoła jak rolada. Berlin tworzy zupełnie inną przestrzeń, centrów tu jest wiele, a dodatkowo miasto podzielone było przez lata na dwie części. Trochę trudno było mi się w tym wszystkim odnaleźć i zorientować. I chyba jednak wciąż wolę miasta z klasycznym układem. Jak Praga. Albo Wrocław.

Mają rozmach…

To pierwsze zdanie, które przyszło mi na myśl, kiedy wysiedliśmy pod Hauptbanhof. Tu wszystko jest tak niebywale wielkie, że szczęka opada: pięciopoziomowy dworzec główny, budynki przy Alexanderplatz z kilkusetmetrową wieżą telewizyjną, budynki przy Potsdamer Platz, katedra, park Tiergarten, hala Tempodrom, rzeźby, fontanny… Wszystko zmusza do zadzierania głowy. Niemiecka mania wielkości?

On: O, widać stąd wieżę.
Ja: Jak w Paryżu, gdzie nie pójdziesz, tam wystaje…

Mieszanka

Berlin zachwycił mnie tym, co lubię też w Londynie: tu mieszkają wszyscy. Na śniadanie kupiliśmy bułki w polskiej piekarni, kawę wypiliśmy we francuskim bistro, obiad był w singapurskiej restauracji, a na kolację zjedliśmy pizzę w miejscu, w którym przemiła kelnerka nawijała do naszego dziecka po włosku. Z balkonu oglądaliśmy panoramę miasta, nad którą górowały kopuły ewangelickiej katedry i żydowskiej synagogi, zbudowanej w stylu mauretańskim. Określenie multi-kulti jest często używane w negatywnym znaczeniu, ale mnie się ta różnorodność podoba i dużo lepiej się w niej czuję niż w Polsce, która pod względem kulturowym czy religijnym jest raczej… nudna.

Wolność i luz

Nie wiem, z czego to wynika – czy to odreagowanie po latach zimnej wojny? A może konsekwencja dobrych warunków ekonomicznych i związanego z tym braku ciągłej spiny? – ale czuje się w Berlinie ogromny luz. Ludzie są uśmiechnięci, nie spieszą się, nie denerwują. Witali nas szczerym uśmiechem, zagadywali, oferowali pomoc. Rzucali lekko „tschus!” na powitanie i pożegnanie. Z niezwykłą życzliwością traktowali naszą podstawową i raczej bierną znajomość niemieckiego. To dla mnie duże zaskoczenie.

Te cudowne cmentarze

W miastach, które odwiedzam, najbardziej lubię podziwiać zieleń, sztukę/architekturę, no i jedzenie. Jakim zaskoczeniem było dla mnie to, że uwielbiam też cmentarze. I że On podziela moje upodobania, z entuzjazmem wołając: musimy tu skręcić, bo niedaleko jest stary cmentarz!

Dziecko? Ale fajnie

Może mieliśmy szczęście, ale naprawdę wszędzie, gdzie byliśmy, kwestię posiadania przez nas wózka i dziecka traktowano zupełnie naturalnie. Na każdym kroku natykaliśmy się też na udogodnienia. Wysokie krzesełka? Ależ proszę. Podjazdy, windy? Zazwyczaj są. Przewijaki? I owszem, nawet w toalecie w muzeum czy w zoo. Menu dziecięce? Jest. (Chociaż nie wiem, czemu zawsze proponują spaghetti z sosem pomidorowym. W Polsce też. Ja mam prawie 33 lata i potrafię się taką potrawą usyfić po uszy, a co ma powiedzieć roczniak, który dopiero zgłębia tajniki używania widelca?)

Ono jak książątko rozdawało uśmiechy, za co otrzymywało w restauracjach to ciasteczko, to jajko-niespodziankę, to palemkę do drinków do zabawy. I nawet kiedy rozwrzeszczało się na środku muzealnego sklepiku, bo nie wyraziłam zgody na „posprzątanie” na jednej z półek, to odprowadzające nas spojrzenia pracowników wyrażały raczej współczucie niż niechęć.

Uwaga, rower!

Chcemy, żeby polskie miasta były jak Amsterdam? Niepotrzebnie. Wystarczy jak Berlin. Często czytam, że w Polsce nie da się jeździć na rowerze: bo pogoda, więc zimno; że brak ścieżek rowerowych, więc niebezpiecznie; że do pracy trzeba dojechać, a po drodze dziecko do przedszkola zawieźć, więc trzeba autem. Cóż, w Berlinie klimat podobny, ścieżki raz są, raz ich nie ma, a mimo to mnóstwo ludzi roweruje. Wożą w przyczepkach dzieci, psy i zakupy na cały tydzień. Dzięki temu ruch nie jest bardzo duży, nawet w centrum. Chciałabym, żeby tak było w Krakowie.


Wielkiej miłości z tego nie będzie, ale czuję, że zaprzyjaźnimy się z Berlinem. Bo trudno go nie lubić. A Wy lubicie?