Obejrzałam nową Anię i oto, co myślę.


Powieści Lucy Maud Montgomery, tak jak Jeżycjada, to mój literacki comfort food. Często wracam do Aniwersum, niektóre tomy znam już na pamięć. Więc po prostu musiałam zobaczyć nową ekranizację Ani, czyli „Anne with an E” (w Polsce jako, o zgrozo, „Ania, nie Anna”). 2 maja na Serialkonie miałam prelekcję o tym serialu, ale chciałam też o nim napisać, bo wpis na blogu dociera do większej liczby ludzi.


Pierwsze tak: wizja

Wizualnie serial jest dopracowany w najmniejszych szczegółach. Przede wszystkim, nareszcie znaleźli Anię, która wygląda jak Ania. Amybeth McNulty jest pół-Kanadyjką, pół-Irlandką, ma naturalnie rude włosy i piegi, jest drobna i chuda („nieromantycznie brzmi, być chudą!”). Jej wielkie, szarozielone oczy mnie zachwyciły, tak jak sposób, w jaki gra. Bardzo pasuje do roli.

Idealnie obsadzone są też postacie drugoplanowe: stanowcza Maryla, nieśmiały Mateusz, bezpośrednia pani Linde, energiczna Diana. No i inteligentny Gilbert o psotnym spojrzeniu. Ciekawostka: jeśli twarz Mateusza wydaje Wam się znajoma, to pewnie macie za sobą oglądanie „Drogi do Avonlea”, gdzie ten aktor wcielał się w rolę Jaspera Dale’a – znanego z cyklu o Historynce Niezgrabiasza.

Kostiumy to też mocna strona „Anne with an E”. Bohaterowie noszą proste, skromne ubrania w praktycznych, niebrudzących się kolorach. Często ubiera się filmowe Anie w sukienki pasujące bardziej panienkom z angielskiej pensji niż sierocie bez grosza przy duszy, przygarniętej przez kanadyjskich farmerów. Tu wisienką na torcie są warkocze przewiązane sznurkiem – jakże adekwatnie!

Książka przedstawia bardzo wyidealizowane życie, które zostało w serialu bardzo mocno urealistycznione, co uważam za ogromną wartość tej ekranizacji. Wyspa Księcia Edwarda na przełomie XIX i XX wieku była bardzo ubogim rejonem Kanady. Ciężka, fizyczna praca na farmie to codzienność, a wiele rzeczy, które dziś nie mają dla nas wartości albo wydają się oczywiste, było prawdziwym luksusem. Cudownie jest to pokazane np. w scenie, w której Mateusz daje Jeannie guzik albo kiedy Maryla dostaje w prezencie od młodego Blythe’a wstążkę do włosów. (Ta scena była cudowna, taka subtelna, och!)

GilbertBlythe

Część zdjęć do tej ekranizacji kręcona była na Wyspie Księcia Edwarda. Nareszcie! Zielone Wzgórze wydaje mi się nieco zbyt bogato urządzone, ale facjatka Ani to malutki, skromny pokoik, idealnie pasujący do książkowego opisu. Świetnie wygląda też szkoła, identycznie jak na zdjęciach przedstawiających tę, do której chodziła sama pisarka. Dodatkowy plus: aktorzy mieszczą się w ławkach, czego nie można było powiedzieć o wyrośniętych 16-latkach udających dzieci w wersji Sullivana.


Drugie tak: klimat

Na pewno wiecie, że dobrą herbatę można zaparzać kilka razy. I tak jest z historią Ani. Twórcy wzięli esencję, duszę tej opowieści, a między znane i lubiane sceny, przełożone zgrabnie na język filmu, wrzucili zupełnie nowe elementy, które wszystko wzbogacają. Efektem jest serial, który ogląda się świetnie, bo pozbawiony jest sentymentalizmu i cukierkowości obecnych w powieści, a jednocześnie zachowuje wdzięk, za który kochamy powieści Montgomery.

Trafionym dodatkiem są też nawiązania. „Dziwne losy Jane Eyre” to powieść, która wywarła spory wpływ na twórczość Lucy Maud Montgomery. Sama Ania i Jane mają ze sobą trochę wspólnego: śmierć rodziców, trudne przeżycia w sierocińcu, pewne cechy charakteru. Twórcy serialu wzięli to sobie do serca. Każdy odcinek ma tytuł inspirowany treścią powieści Charlotte Bronte. Sporo też w dialogach nawiązań i cytatów. A ciotka Józefina czyta książki George Elliot. To kilka smaczków, które udało mi się wyłapać przy pierwszym oglądaniu, a pewnie znalazłabym ich więcej, gdybym uważniej poszukała. Jedno jest pewne: fantastycznie uzupełniają historię Ani.


Trzecie tak: zmiany

Zmian w stosunku do oryginału jest dość sporo. Ortodoksyjni fani Ani mogą czuć się rozczarowani. (Ale rym!) Ale zanim napiszecie, że książka była lepsza niż serial, przeczytajcie do końca. To oczywiste, że film różni się od literackiego pierwowzoru. Oba mówią przecież zupełnie innym językiem, a ich twórcy posługują się różnymi środkami wyrazu. Pod względem dynamiki zdarzeń powieść Montgomery jest nieprzekładalna na język serialu i gdyby twórcy pozostali jej w 100% wierni, wyszedłby z tego koszmarny gniot.

Inna jest także grupa docelowa obu dzieł. Oczekiwania widzów w XXI wieku diametralnie się różnią od potrzeb młodych kobiet ponad 100 lat temu. Więc można powiedzieć, że Ania została „znetflixowana” i to właściwie jedyna kwestia, z którą mam lekki kłopot (o czym za chwilę).

Pytanie brzmi, czy naprawdę chcemy po raz kolejny oglądać tę samą historię? Ja nie chcę, dlatego zmiany, jakie zaszły w scenariuszu serialu w stosunku do książki, oceniam na plus. Odzierają książkę z sentymentalizmu i ckliwości, nie modyfikując jednocześnie jej rdzenia. Obudowują znaną nam wszystkim opowieść masą dodatkowych szczegółów, uzupełniają biale plamy, miejscami przesuwając nieznacznie środek ciężkości, by uzyskać inny od wcześniejszego efekt i dodać dramatyzmu.


Wreszcie: meh…

To, co niezupełnie mnie przekonało, zostawiłam na koniec. Napisałam, że większość zmian i dodatkowych wątków świetnie się wpasowuje. Miejscami trudno zlokalizować „miejsce łączenia” oryginału z nowo dodanymi elementami. (No dobra, mnie łatwo, bo jestem psychofanką i czytałam tę książkę kilkadziesiąt razy…) I to mi się szalenie podoba, bo – jak pisałam wyżej – sprawia, że cała historia zyskuje nowe oblicze. Wydaje się prawdziwsza i bardziej dla dorosłych. Co może się podobać lub nie. Mnie się akurat podoba.


Niektóre zmiany jednak uważam za niepotrzebne i niepasujące do reszty, a nawet trochę psujące ducha oryginału. Mam na myśli np. adopcję Ani, jej zachowanie w 6. odcinku, cały konflikt z Gilbertem, motyw pożaru, feministyczne przemowy czy zmiany dokonane w postaci ciotki Józefiny. Ostatni odcinek zostawił mnie z wielkim WTF, bo po co wiązać taki węzeł gordyjski, skoro pierwowzór oferuje ich kilka? Życzyłabym sobie też więcej poczucia humoru (bo ono tam jest, ale czasem ginie wśród mroku). I więcej równowagi między realnymi życiowymi dramatami a tymi drobiazgami, które do rangi dramatów urastają w oczach dziecka.


Czy będzie ciąg dalszy? Cliffhanger w ostatnim odcinku wskazuje na to, że jak najbardziej. Ja mam nadzieję na zobaczenie całej historii. Trudno oczekiwać, że zaczekają, aż Amybeth stuknie pięćdziesiątka, więc może wystarczyłoby do końca „Wymarzonego Domu Ani”? [Niezawoalowana sugestia.] A później niech się przerzucą na Emilkę, bo to moja ukochana bohaterka, a tej historii nikt jeszcze porządnie nie zekranizował.


Oglądałyście nową Anię? Dopiero obejrzycie? A może wcale nie macie ochoty?


Zdjęcia wykorzystane we wpisie
pochodzą z Instagrama @annetheseries
oraz oficjalnych materiałów dystrybutora.