Czekanie na mamę pod koniec dnia w przedszkolu to jedno z moich najwcześniejszych wspomnień. Już wtedy zauważyłam, że kiedy się na coś czeka, czas płynie nieznośnie powoli.
Za czasów szkolnych czekałam na wakacje, a w wakacje nie mogłam doczekać się września.
Czekałam na dziesiąte urodziny, bo wtedy mieli mi wreszcie pozwolić przekłuć sobie uszy. Czekałam, aż będę mogła nosić biustonosz i żeby iść do liceum, bo to podobno najlepsze lata życia.
Czekałam na wyniki egzaminów wstępnych na wymarzone studia, na telefony od właścicieli mieszkań, które chciałam wynająć i na maile od potencjalnych pracodawców, którym wysłałam moje CV.
Całymi latami czekałam na dorosłość. Jak na idealną, mityczną krainę, która da mi szczęście, jeśli tylko będę cierpliwa i doczekam się wejścia do niej.
A kiedy się doczekałam, niespodziewanie okazało się, że dorosłość to nie sukienka, ze szczęściem w komplecie jak z pasującym paskiem. Cierpliwe czekanie może uczyniło mnie lepszą i bardziej zen w obliczu przeciwności losu. Ale z całą pewnością nie nauczyło mnie bycia szczęśliwą.
Bezsens ciągłego czekania szczególnie dobitnie uświadomiło mi Ono. Naturalnie, czekam na moment, kiedy spojrzymy sobie w oczy. Ale jak wiele bym straciła, nie traktując jednocześnie z uwagą tego, co dzieje się teraz! Takie życie przypominałoby przespanie lotu w kosmos i obudzenie się dopiero, kiedy rakieta z powrotem wylądowałaby na Ziemi.
Podróż po szczęście może być równie fascynująca i satysfakcjonująca, co dotarcie do celu.
Moim nauczycielem była codzienność i te wszystkie drobne, powtarzalne czynności, które towarzyszyły mi każdego dnia. Przestałam traktować je jak wypełniacz czasu, bo przecież są czymś znacznie większym: moim życiem.
Zwykłe przygotowanie posiłku, zrobienie makijażu, porządki w szufladzie, kawa z kimś sympatycznym czy zaplanowanie weekendowego spaceru we dwoje dają mi szczęście. Nie to migotliwe, ulotne, euforyczne, którego wciąż szukam w krótkich, intensywnych przeżyciach. Ale to spokojne, stałe, swojskie i dobrze znane.
Reply